Halba, baby, cinks

Stare monety jednozłotowe, sprzed denominacji nie były tak ciężkie jak te współczesne. Miały mniejszą masę. Można stwierdzić nawet, że były idealnie wyważone do powietrznych lotów i pięknie szybowały, niesione przez wiatr hulający na boisku szkolnym przy kopalni. Używaliśmy ich do gry w ducę. Była to jedna z moich ulubionych gier za bajtla. Nauczyłem się w nią grać zupełnie przypadkowo w szkole podstawowej. Pamiętam, że zamiast szpilać w piłkę, wolałem obserwować starszych kolegów, którzy tak jakoś dziwnie zbierali się w grupkach. Te ich zbiórki raz po raz były rozpraszane przez nauczycielki. Ciekawiło mnie dlaczego tak się dzieje? Pewnego razu podszedłem do takiej grupki i zobaczyłem, że chłopaki rzucają monetami przed siebie, że jeden z nich zbiera te monety, rzuca z powrotem do dziury i jak trafi, to je zabiera. W jednej chwili zrozumiałem wszystko. Gra na pieniądze. No tak, to się mogło nie podobać szanownemu gronu pedagogicznemu. Mnie jednak to się bardzo podobało. Bo cóż mogło być piękniejszego od chodzenia do szkoły i zarabiania kasy na przerwach? W moim małoletnim, dusznym, górnośląskim życiu było to spełnienie marzeń. 


Postanowiłem więc wkręcić się jakoś w łaski kolegów i nauczyć reguł tej gry. Nie było to łatwe. Na początku starsi mną pomiatali, a czasami nawet kroili ze złotówek, które matka dawała na zakupy w sklepiku szkolnym. Z biegiem czasu jednak oswoili się ze mną i pozwalali mi przyglądać się grze. Kiedy już dobrze poznałem zasady, zacząłem ćwiczyć ze swoimi kolegami z klasy u nas na podwórku pod blokiem. Gra była prosta. Należało wybrać w miarę gładki, równy kawałek polany, koniecznie nie porośnięty trawą. Następnie wykopywało się dołek, który spełniał rolę ducy. Nie mógł on być zbyt głęboki, ponieważ wpadające do niego złotówki ciężko było później stamtąd wyciągnąć. Od ducy, odmierzało się krokami, najczęściej dwudziestoma tiptopami, odległość do tak zwanej halby, czyli linii horyzontalnej, zakończonej dwoma krótkimi, stycznymi, nakreślonymi prostopadle. Sam przebieg gry składał się z dwóch etapów. Pierwszy etap polegał na tym, że każdy z graczy po kolei stawał butami na dołku, chwytał w palce złotówkę i rzucał nią w kierunku halby. Moneta, która spadła najbliżej, wygrywała. W drugim etapie zwycięzca zbierał wszystkie leżące na ziemi złotówki i ponownie rzucał nimi, ale tym razem z halby w kierunku ducy. Monety szybujące w powietrzu czasami wpadały do dołka, powodując tak zwaną dopłatę, czyli pobranie od każdego z uczestników po jednej, dodatkowej złotówce. Te, które nie wpadły, trzeba było ślizgać palcami niczym kapsle z woskiem tak, aby znalazły się w środku ducy. 


Jak to w każdej porządnej grze bywa, istniały także zasady specjalne. W pierwszym etapie zdarzało się czasami, że podczas rzutu w kierunku halby, dwie monety zatrzymywały się w tej samej odległości albo ocierały się o siebie. To oznaczało kolejno baby oraz cinks. W obu przypadkach należało powtórzyć całą kolejkę rzutów. A co gdy złotówka spadła na linię? Wtedy była halba, czyli wygrana pierwszego etapu. Obligowała ona w drugim etapie do skoku w kierunku ducy przed rzutem wszystkimi monetami. Pamiętam, że kiedyś udało mi się skoczyć naprawdę blisko dołka, tak że rzucając wszystkimi monetami, miałem chyba z cztery dopłaty. Z tej gry można było wyciągnąć kilka złotych. Zwykle starczało na lizaka albo jogurt owocowy. Moją największą wygraną było trzydzieści jeden złotych. Grałem wtedy na wszystkich przerwach od ósmej rana do późnego popołudnia, zostając na boisku po lekcjach. Kupiłem sobie wtedy truskawkowego loda na patyku w budce na przystanku autobusowym. Radość była maksymalna. Na początku lat dziewięćdziesiątych, po upadku komunizmu, porzuciliśmy granie w ducę. Czasy zaczęły się zmieniać, zapowiadali nowe pieniądze, wszyscy czekaliśmy na coś nowego. Dziś zastanawiam się czy te nowe jednozłotówki nadawały by się do grania? Możliwe, że będą dalej lecieć i lepiej się ślizgać. Trzeba kiedyś spróbować jeszcze raz porzucać do ducy. Za teraźniejsze trzydzieści jeden złotych można by kupić co nie co. 


6.09.2013

6 responses to Halba, baby, cinks

  1. Anonimowy says:

    Przypomniała mi się ta gra i zacząłem szukać czy ktoś jeszcze o niej pamięta. Jestem z Małopolski.U mnie na osiedlu to się mówiło że gramy w dołeczek. I teraz co do zasad. jak dwie lub więcej złotówki wylądowały tak że nie dało się określić zwycięzcy to była powtórka. Ten kto wygrał pierwszą rundę zbierał monety i rzucał w kierunku dołka. To co wpadło było jego. Resztę która wylądowała wokół dołka mógł do niego "pstrykać" ale gdy pstryknął i nie trafił tracił ruch na rzecz zawodnika który był drugi w rzutach do linii. Do tego dochodziło jeszcze tzw klepanie. Jak moneta zatrzymała się na rancie dołka zawodnik miał możliwość klepnięcia w ziemię ale tak aby nie dotknąć monety (tu bywały największe kontrowersje hehe). Robiło się to zaokrągloną dłonią tak aby zrobić lekki podmuch. Aha jeszcze jak były rzuty do linii i nastąpiła nakładka to były dwie wersje albo zostawało jak jest albo zawodnik powtarzał rzut. Fajnie jakby jeszcze ktoś opisał swoje doświadczenie z tą grą.

  2. cześć,
    tak, u nas na Śląsku ta gra nazywa się "duca" czyli tak jak u Was "dołek" :);
    linia, na którą się rzucało, to - "halba";
    jeśli dwie złotówki podczas rzucania się otarły o siebie, to - "cinks";
    "jak dwie lub więcej złotówki wylądowały tak że nie dało się określić zwycięzcy to była powtórka" - to prawda, u nas nazywało się to "baby";
    doklepywanie do ducy, jak najbardziej;
    jak ktoś z halby rzucił prosto do ducy, to wtedy dostawał dopłatę czyli każdy uczestnik gry dawał mu po złotówce, jeśli wpadła tylko jedna moneta, a jeśli dwie, to dwie złotówki...
    fajnie, że ta gra dotarła także do Was, do Małopolski. jestem ciekaw czy w innych rejonach kraju, też w nią grano.
    pozdrawiam,

    solei

  3. Anonimowy says:

    Siema, załoga!

    Widzę, że wpisy świeżutkie, a przecież dotyczą prehistorii.
    Pod moim oknem (pod piękną śp. topolą) przebiegała przez trawnik ścieżka z dołkiem i nawet, gdy byłem wzywany na obiad to z trzeciego piętra co chwilę się wychylałem znad zupy, żeby być na bieżąco z rozgrywką kolegów.
    Jeden z nich, Słonio - starszy od nas o całe TRZY lata - był najlepszy chyba na całym osiedlu, bo zawsze można było rozmienić u niego forsę (cały wypchany monetami 'bank' nosił w torebeczce przy pasku).
    Eeech, ile ja był dał, żeby na jedną letnią sobotę przenieść się w lata 80. i zagrać w dołek!
    ...albo chociaż obejrzeć to na zdjęciach.

    Inną grą było u nas 'dizzy':
    tak się uroczo złożyło, że przez trawiastą górkę pod blokiem przebiegały cztery schody i tuż pod pierwszym schodkiem umieszczony był okrągły właz do kanału. Zrobiliśmy z niego grę z kilkoma jego naturalnymi dołkami. Też stawaliśmy w odległości kilku kroków i rzucaliśmy złotówkami. Na tej żeliwnej płycie kanału zawsze uzbierało się mnóstwo monet, zanim czyjaś wpadła, więc atrakcyjna gra szybko zdobyła entuzjastów.

    A'propos jogurtu!
    Nie dalej jak wczoraj do zwykłego jogurtu naturalnego wlałem kilka łyżek domowego musu malinowego. Efekt - po raz pierwszy od 30 lat poczułem ten smak jogurtu z kwadratowego kubeczka!!! (wklepcie 'jogurt PRL' i wyskoczy Wam na pierwszym miejscu)

    Pozdrawiam z Lublina
    Przemek '76

  4. yo,

    dzięki za komentarz.

    o "dizzy" nie słyszałem.

    z jogurtem spróbuję.

    pozdrawiam,

    solei słoneczny

  5. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

  6. Anonimowy says:

    Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

Filmy o tematyce śląskiej

Publikacja 10 albumów, które wpłynęły na mój muzyczny gust.

Memuar z czasów zarazy. Lata dwudzieste XXI wieku.

Filmy drogi

Teksty chronione są prawem autorskim. Obsługiwane przez usługę Blogger.