Publikacja 10 albumów, które wpłynęły na mój muzyczny gust.

Publikacja 10 albumów, które wpłynęły na mój muzyczny gust.


1.

Michael Jackson - Thriller (środek lat 80)


To właśnie dzięki temu artyście, temu albumowi, temu teledyskowi, tej piosence - Thriller - zacząłem zwracać uwagę na istniejącą w życiu człowieka sztukę organizacji struktur dźwiękowych w czasie. I nie wiedząc jeszcze, że to jedna ze sztuk pięknych, która wpływa na psychikę poprzez dźwięki, w wieku pięciu lat oddałem się jej bez reszty. 

Wszystko za sprawą Quincy'ego Jonesa oraz Roda Tempertona, którzy owe dźwięki zebrali w format piosenek i wydali w postaci albumu. Oczywiście nie znałem typów i ich wcześniejszych nagrań i tak na dobrą sprawę nie obchodziło mnie to. 

Liczyła się tylko melodia i rytm, murzyńska melodia i murzyński rytm zza wielkiej wody niosący świeżą orzeźwiającą bryzę która pozwoliła mi nasycić się inną kulturą, która przedostając się do Polski przez nieszczelną żelazną kurtynę wprowadziła egzotykę do mojego małoletniego szarego życia. 

Właśnie tutaj, na Śląsku, amerykańskie nuty wypływające z głośnika radzieckiego telewizora marki Rubin zawładnęły mną i przejęły kontrolę nad umysłem aż do dzisiaj.

Dopełnieniem tej niewoli był wspaniały i ponadczasowy teledysk Thriller, na którym Majkel zmienia się w wilkołaka, a później staje się zombie i wraz z kolegami i koleżankami trupami tańczy na ciemnych ulicach Los Angeles. 

Album Thriller zdobyłem dopiero kilka lat później, gdy pirackie wydawnictwa w miarę unormowały track listy.




2. Modern Talking - Best of Modern Talking (1988)


A gdy pojawił się w domu sprzęt stereo, w sensie magnetofon Grundig spięty DIN’ową piątką (545) z końcówką mocy - w tym przypadku amplituner Unitra Diora model Elizabeth HI-FI z pięknymi siateczkami na głośnikach - rozpoczęło się odkręcanie potencjometru na maksa wbrew niezadowoleniu sąsiadów, ale za to ku chwale muzyki. 

W siemianowickiej Dziupli (pierwszym sklepie muzycznym) nabyłem nagrany na kasecie BASF C-90 LH extra I (pamiętam, bo to była moja pierwsza kaseta magnetofonowa) album Modern Talking - Best of Modern Talking; dodam, że “wydawnictwo” posiadało prawdziwe, nie drukowane zdjęcie Thomasa i Dietera, track listę wystukaną na maszynie oraz oryginalny layout z BASF służący pewnie jako wzmocnienie konstrukcji wkładki. 

Jak się później okazało, był to album kompilacyjny, zawierający same hity o czym nie wiedziałem. 

I tak słuchałem, czasami głośno gdy rodziców nie było w domu, czasami ciszej, bo akurat odpoczywali po pracy. 

Kawałki You’re My Heart, You’re My Soul, Cheri Cheri Lady czy You Can Win If You Want opętały moją duszę. 

Odkryłem, że kiedy słucham jakiejś piosenki jest ona nie tylko moja przez kilka minut, ale moje są również obrazy w wyobraźni powstające pod jej wpływem. 

Te doznania tylko potwierdziły miłość do muzyki. Dodatkowo, popularność tej dwójki Niemców, relacje z koncertów, liczne zdjęcia w czarno białej komunistycznej Trybunie Robotniczej sprawiły, że zapragnąłem być na ich koncercie. 

Niestety, nigdy mi się to nie udało.



3. Metallica - Master of Puppets (koniec lat osiemdziesiątych)


W miarę odkrywania nowych gatunków muzyki i szukania dla siebie odpowiedniego stylu, zacząłem zwracać uwagę na gitarowe dźwięki. Czułem w nich niebywałą energię i emocje, których brakowało mi w plastikowych produkcjach - nie bójmy się tego słowa - eurodisco. 

Starszy brat kolegi, metal o długich włosach pożyczył mi kasetę “Master of Puppets”. Po kilku przesłuchaniach, w tym przypadku już na walkmanie, przepadłem. Zderzyłem się wtedy przede wszystkim z inną kulturą, innym rodzajem muzyki i tekstami, które traktowały o władcy lalek czy bateriach i tak naprawdę nic mi nie mówiły. 

Szacuję, że było to mniej więcej na przełomie lat osiemdziesiątych - dziewięćdziesiątych i na pewno nie wynikało z mody oraz chęci zaimponowania światu stylówą, choć metalowa stylówa, bardzo charakterystyczna i kłująca w oczy fascynowała mnie, ponieważ dumnie prezentowała się na ulicy. 

Tak, bo metal rozpierdalał dumą. Kiedy siedział na ławce pod blokiem to od razu było wiadomo kim jest. Skórzana ramoneska nabita ćwiekami bądź jeansowa katana obszyta naszywkami kapel metalowych, do tego czarna koszulka najlepiej z prasowanką zespołu, obowiązkowo czarne wąskie spodnie, mogły być gumki, ale najczęściej były to jeansy, no i buty, wysokie buty wojskowe, glany, opinacze, a latem trampki ze sznurówkami w drabinkę. Oczywiście najbardziej charakterystyczną cechą była fryzura, długie włosy, pióra, im dłuższe, tym dające więcej szacunku. 

A szacunku miałem już coraz mniej dla discomułów, których obśmiewaliśmy przy byle okazji, dokładnie tak samo jak w końcówce piosenki Master of Puppets. Trash’owe gitary mnie wychowały i grają w mojej duszy na maksa do dziś.



4. Dog eat Dog - All boro kings (1994)


Pod koniec 94 roku, gdy starsi koledzy zabrali mnie do katowickiego Mega Clubu na Dworcową 4 na Czad Party moją uwagę zwrócił rapujący wokal na tle gitarowych riff’ów okraszonych saksofonem. 

To był zespół Dog Eat Dog, którego enigmatyczna nazwa, tłumaczona dosłownie, wywoływała raczej uśmiech i nie zapowiadała długiej przygody z hardcore’em czy rapcore’em. 

Nic bardziej mylnego, zespół ten nadał prym lokalnym hardcorowym kapelom takim jak: Flapjack, Illusion, Dynamind etc. które oczywiście też zagościły w mojej płytotece pftu kasetotece. 

W katowickim sklepie muzycznym ALL kupiłem koszulkę z dużym białym napisem na plecach Dog Eat Dog. 

Nieznajomi pytali co oznacza, odpowiadałem, zespół muzyczny, nie wiedząc wtedy jeszcze, że ten związek frazeologiczny wyraża opis sytuacji, w której ludzie zrobią wszystko by odnieść sukces, nawet jeśli szkodzą innym. Tym, którzy tłumaczyli “pies je psa” albo “pieski pies” (w przekazie werbalnym) pokazywałem środkowy palec. 

Koszulkę nosiłem z dumą, dobrze komponowała się z moimi oliwkowymi spodniami M65 oraz wytartymi od jazdy na desce Vansami.

Wiedziałem również, że frontman sympatyzuje z naszym krajem, ponieważ w teledysku “Who’s the king” rapuje na ulicach w polskiej koszulce hokejowej z orzełkiem na klacie.



5. Rage against the machine - Rage Against the Machine (1993)


Płyta pod tym samym tytułem dotarła do mnie równolegle z Dog Eat Dog. Oczywiście pierwsze piosenki takie jak: "Killing in the Name" czy "Bullet in the Head" usłyszałem właśnie w Mega, bo akurat tam grali to w każdy piątek. Mega Club w Katowicach był miejscówką gdzie spotkała się alternatywna młodzież z całego Śląska. 

Pamiętam, że bardzo podobał mi się wokal Zacka de la Rocha oraz emocje werbalne wyrażane podczas rapowania. Dodatkowo, w TVP trafiłem na koncert RATM, który spotęgował moje zainteresowanie tą kapelą. 

Podczas występu Zack miał na sobie koszulkę z napisem Fuck osadzonym w logo Forda. Byłem ciekawy co to oznacza i czy tak wolno. 

Jego bujna fryzura, dredy, świrowaty wzrok, ciągłe wkurwienie na twarzy doskonale odzwierciedlały osobowość skorą do gniewu, buntu i agresji. 

Człowiek o takim uosobieniu działa na mnie jak magnes samarowo-kobaltowy, a jeśli jeszcze potrafi to wszystko artystycznie wyrazić, to już neodym, od którego nie mogę się oderwać. 

I w sumie nie oderwałem się do dziś, ponieważ pamiętam każdy gitarowy riff, a każde słowo pojawiające się na płycie jestem w stanie powtórzyć. 

Na przełomie lat fascynacja Zackiem trochę osłabła, może nawet wygasła, ale wtedy płonęła silnym płomieniem, a ja zajarałem się do tego stopnia, że bałem się spłonąć jak buddyjski mnich z okładki płyty, którą dumnie prężyłem na klacie w postaci koszulki. 

Nazwa zawsze mnie nurtowała i uważam, że pasuje idealnie do stylu zespołu - wściekłość przeciwko maszynie.


6. Naughty by Nature - 19 Naughty III (1993)

Na rap czystej postaci zacząłem zwracać uwagę mniej więcej po wydaniu owej płyty. Mając telewizję satelitarną posiłkowałem się MTV w celu eksplorowania jak największej ilości wykonawców gatunku. 

Piosenka “Hip Hop Hooray" tak mnie oczarowała, że gdy tylko usłyszałem jej refren, wiedziałem, że to jest ten styl muzyczny który mi odpowiada, którego szukałem przez lata. 

Zacząłem polować na teledysk i po dłuższym czasie zarejestrowałem go na kasecie video. Niestety, magnetowid działał w systemie monofonicznym, więc muzykę było słychać tylko w jednym głośniku. Bardzo mi to nie pasowało, dlatego podpiąłem czincze bezpośrednio z dekodera do wieży stereofonicznej i cierpliwie czekałem na emisję Najhetów. W końcu ujrzałem ich na ekranie telewizora, wcisnąłem REC w magnetofonie i po chwili cieszyłem się z piosenki zapisanej na taśmie.

Sam teledysk do “Hip-hop Hooray” był dla mnie niewyobrażalnie kolorowy. Stylówy, które zaproponował Treach z kolegami tak bardzo mi się podobały, że próbowałem ubierać się jak oni, co z racji biedy i niedostępności oryginalnych zachodnich marek na rodzimym rynku odzieżowym wychodziło słabo. Pomocne stawały się tak zwane no nejmy, ciuchy których na bazarach było pod dostatkiem, należało jedynie gustownie je wybrać.

Bardziej jednak od ubioru zastanawiała mnie muzyka oraz teksty, których z racji murzyńskiego slangu oraz braku Internetu nie rozumiałem w całości. 

Cały album w postaci kasety pirata znalazłem w Trytonie (jedynym siemianowickim sklepie muzycznym w latach dziewięćdziesiątych) i natychmiast kupiłem. Jeszcze wewnątrz sklepu łapczywie wsunąłem nośnik do odtwarzacza Sony jakby ktoś miał mi go ukraść, nałożyłem słuchawki na uszy, zapłaciłem i pognałem na ulice miasta. 

Odkryłem wtedy utwory o których nie miałem pojęcia, raperów których nigdy nie słyszałem, a sample i werble uniosły mnie nad chodnik. Kaseta eksploatowana była na walkmanie na okrągło, aż nauczyłem się w większości słów na pamięć. 

Nie nadążałem również z zakupem baterii, których energia w większości schodziła na FF i REW. Wychowany na błędach, nie przewijałem taśmy ołówkiem, ponieważ przy różnej sile naciągu w końcu trafiał ją szlag i rozciągała się nie nadając się do słuchania. 

A 19 Naughty III była moją najdroższą kasetą w kolekcji. 



7. Snoop Doggy Dogg - Doggystyle (94-95)

Miłość do muzyki Snoopa jak i całego West Coast zaczęła się od kawałka “Who Am I? (What's My Name?)", którego melodyjny refren oraz dźwięki piszczałek wciągnęły mnie do młyna na Czad Party. Oczywiście nie pogowaliśmy, tylko radośnie bujaliśmy się do bitu. 

O raperach z Zachodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych wiedziałem tyle że są gangsterami, ciągle do siebie strzelają, noszą czerwone lub niebieskie chusty, i że to zupełnie inna kultura hip hop niż w NY. Z wypożyczalni kaset video przynosiłem kalifornijskie filmy przedstawiające historie z przedmieść LA. Menace II Society, Colors czy Boys in da Hood obejrzałem mnóstwo razy i do dziś regularnie odświeżam przynajmniej raz w roku. 

Chęć poznania codziennej egzystencji mieszkańców Compton, Long Beach, Inglewood etc., w czasach gdy nie było jeszcze Internetu spowodowała, że zacząłem intensywnie drążyć temat. Nie ukrywam, że było to dość trudne ze względu na niewielką ilość informacji, barierę językową oraz brak znajomości kogoś, kto żył w tamtej części świata i mógłby wytłumaczyć różnice kulturowe. Wiedziałem jednak, że w miarę upływu czasu, otwierania się Polski na świat, wiedza ta w końcu nadejdzie.

Pogodzony z tymi faktami, wsłuchiwałem się w muzykę. 

Wychodziłem u kolegi kasetę Doggystyle i czym prędzej przegrałem ją dla siebie. Słuchałem, non stop słuchałem tych piosenek, aż weszły pod skórę i wplotły się w DNA moich tkanek. Nie muszę przypominać, że odkryłem wtedy całe mnóstwo artystów z West Coast i moje rapowe spektrum bardzo się wzbogaciło. 

Doggystyle zaczarował mnie egoztyczną melodyjnością, co trochę mnie dziwiło, ponieważ zawsze liczył się dla mnie rytm. Nie wiedziałem co to funk, kto to George Clinton ani Parliament. Wiedziałem natomiast, że w ostatniej piosence na płycie “Pump Pump” wykorzystano sample z “Ready for Dem” Naughty by Nature i to oznaczało, że rap we mnie żyje.


8. Kaliber 44 - Księga tajemnicza. Prolog (1996)

Jak się chodzi do katowickiej szkoły średniej, a większość kolegów mieszka na Bogucicach, to nie ma możliwości, żeby nie natrafić na Kalibra 44. Już od dawna czyli od 94 roku wiedziałem, że w Katowicach działa zespół hip-hopowy, nie potrafiłem jednak dotrzeć do kawałków które nagrywał. 

Sytuacja się zmieniła, gdy kaseta demo zaczęła krążyć po korytarzach naszej szkoły. Przesłuchałem. Podobało mi się, ale był to zupełnie inny rap. Przyzwyczajony do amerykańskiego flow i w miarę wyraźnych tekstów, jak i do rodzimego Liroya, który indoktrynował Kielcami, nagle zderzyłam się z zawodzeniem, śpiewem i mamrotaniem co po pierwszym odsłuchu wbijało w zadumę, ale po każdym następnym wchodziło już bez problemu, sugerując że mamy do czynienia z czymś oryginalnym i świeżym. 

Gdy na legalu wyszła “Księga tajemnicza. Prolog” byłem przygotowany na tę stylówę i nabyłem kasetę, której słuchałem do zajechania taśmy w Walkmanie. 

Sukces płyty okazał się bardzo duży, spragnione miejskiej muzyki dzieciaki chłonęły każdy słowo wypowiedziane przez Kalibrów, a jeśli czegoś nie rozumiały, to doczytywały we wkładce, bo zawierała wszystkie teksty. 

Okazało się, że koledzy mieszkający na Bogucicach znają od dawna chłopaków z Kalibra i nawet mówią im cześć. A prawda była taka, że wtedy każdy kto był z Katowic ich znał. 

Nie mogę odżałować, że muzyka Kalibra nie zaprowadziła mnie do legendarnego klubu na paderewie - “Hobbit”. Wtedy liczyła się dla mnie również jazda na desce, a że na początku radziłem sobie dość słabo z Ollie i Kickflipem, ze wstydu nie pojawiałem się na PTG. Po roku, gdy już spokojnie czesałem triki, a deck kręcił się wokół własnej osi w jedną (kick) i drugą (heel) stronę, wreszcie odważyłem się wybrać z kolegami na legendarną miejscówkę do jazdy na desce w Katowicach. Pod pomnikiem dowiedziałem się, że chłopaki z Kalibra nie urzędują już w Hobbicie, więc wkręciłem się na maksa w deskorolkę i tak zostało na parę lat.



9. Molesta - Skandal (1998)

Będąc u koleżanki na domówce, wścibsko przeglądnąłem jej płytotekę. Znalazłem Skandal i poprosiłem żeby mi pożyczyła. Zgodziła się, bo liczyła na dłuższą znajomość, a CD miało być pretekstem do jej podtrzymywania. 

Zespół Mistic Molesta znałem już wcześniej ze składanki Smak Beat Records, gdzie pojawili się w piosence Osiedlowe akcje. Podobał mi się ten kawałek, zarówno pod względem muzycznym (klasyczne sample + beat) jak i lirycznym, ponieważ w prosty sposób traktował o osiedlu. Nie ukrywam, że na taki rap właśnie czekałem. Pierwszy raz usłyszałem opowieści z bloków zarymowane w przystępny sposób, które brzmiały swojsko mimo różnicy kulturowej Warszawa - Śląsk. 

Zacząłem śledzić ów zespół w mediach, jeździć za nim na koncerty i ogólnie jarać się na maksa ich muzyką i tekstami. Zrobiłem sobie nawet koszulkę z prasowanką przedstawiającą chłopaków w metrze, której nigdy nie ubrałem, a którą to powiesiłem na ścianie (tak, to był - nie bójmy się tego słowa - ołtarz, ołtarz hip hopu w moim pokoju, świątyni hip-hopu; brakowało tylko betonowej podstawy dla ścisłości)

Nie muszę przypominać, że znów wszystkie słowa weszły mi na trwałe do głowy, a kawałek dwudziesty ósmy dzień wrześniowy stał się hymnem, którego słowa krzyczane były najgłośniej na koncertach. Do dzisiejszego dnia czuję ciarki na skórze gdy słucham niektórych piosenek, a tracklista ze Skandalu figuruje w moim każdym odtwarzaczu mp3.

To właśnie na płycie Skandal pierwszy raz usłyszałam ELO i zrozumiałem, że jest to pozdrowienie warszawskie. Do dzisiaj nie używam go (bo nie jestem z Warszawy) i bardzo nie lubię jak ktoś nie będący ze stolicy wita mnie w taki sposób!

Koleżanka zapomniała o płycie, widocznie kupiła ją, bo była moda na hip hop. Do dzisiaj nie gadamy. Pozerka pierdolona.



10. 2Pac - R U Still Down? (Remember Me) -1997

Tupac’a zacząłem słuchać po jego śmierci czyli dość późno. Gdzieś tam widziałem teledyski na MTV, znałem niektóre kawałki, ale polubiłem go dopiero po filmach “Juice” oraz “Above the rim”. Stałem się psychofanem - to chyba dobre określenie.

Rozpocząłem od owego podwójnego albumu, który najpierw męczyłem na odsłuchach w katowickim Empiku (budynek Supersamu przed modernizacją), po 30 sekund z każdej piosenki (kawałki zmieniane przez operatora obsługującego odtwarzacz), a później zaopatrzyłem się w podwójną kasetę. 

Nawijka, którą prezentował ‘Pac porwała mnie, wciągnęła w wir tekstów i wstawiła między stopę, a werbel. Poczułem kalifornijski wajb, bo rozumiałem już trochę slangu murzyńskiego, a do tego śmigał w kawiarenkach Internet, który wiele zaciemnionych raperskich pojęć rozjaśniał.

Ściągałem z Internetu oryginalne angielskie teksty, tłumaczyłem na domówkach z kolegami i wreszcie osiągnąłem pełną satysfakcję, kiedy słowa wydobywające się z głośników były w pełni zrozumiałe.

“Róża która wyrosła na betonie” - dopełniła tylko wiarę w Tupaca. Przetłumaczona na polski pozwoliła mi zrozumieć osobowość tego wrażliwego człowieka.

Zdobyłem wszystkie albumy muzyczne, obejrzałem wszystkie filmy, przeczytałem wszystkie książki na temat rapera i oczywiście nie wierzyłem w jego śmierć od momentu pojawienia się pośmiertnego video na youtube. 2pac żyje, ma się dobrze, Elvis też żyje.


Filmy o tematyce śląskiej

Publikacja 10 albumów, które wpłynęły na mój muzyczny gust.

Memuar z czasów zarazy. Lata dwudzieste XXI wieku.

Filmy drogi

Teksty chronione są prawem autorskim. Obsługiwane przez usługę Blogger.