Wracałem z imprezy, dryfując
swobodnym kulemansem przez drugą dzielnicę Chorzowa. Tak mi się jakoś
zajebiście szło. Tak miękko, luźno. Może dlatego, że marzyłem o pościelonym łóżku,
które czekało na mnie w domu? Nie wiem.
A może dlatego, że wreszcie air w moich
butach zaczął być odczuwalny? Też nie wiem. W każdym bądź razie dobrze mi sie
szło w ten niedzielny poranek. Ulice były głuche i prawie puste. Jedynie gdzieś
w oddali, co jakiś czas przejeżdżał autobus albo samochód.
Ptaki też tak jakoś nieśmiało
dawały znać o sobie. Ledwo je było słychać. Cisza i spokój.
Dzielnica jeszcze
spała. Jeszcze nie obudziła się z przepicia. Na ulicach nie było widać
skacowanych typów w spodniach dresowych i laciach na nogach, którzy z pustymi
butelkami po piwie, idą do sklepu w swojej kamienicy, by wymienić je na pełne.
To nie ta pora. Jeszcze kilkadziesiąt minut snu. Pustka.
Co jakiś czas jednak,
mijali mnie odświętnie ubrani ludzie, którzy szli do kościoła na poranną mszę.
Na szczęście nie zwracali większej uwagi na moją osobę, więc chyba nie wyglądałem
jeszcze tak źle jak na całą noc melanżowania. Dochodziła siódma trzydzieści. Słońce
świeciło, w powietrzu czuć było wiosnę. Krzaki i drzewa budziły się do życia, zieleniąc
się i puszczając pierwsze pąki.
A w moim żołądku, po kilku browarach
zmieszanych z wódką zeszłej nocy, budziło się solidne gastro i nie wiedziałem
czy ja zaraz też nie puszcze… pąka. Byłem trochę zmęczony, ale nie na tyle, by przybić
gdzieś gwoździa na klatce albo położyć się na mokrej od porannej rosy ławce.
Nie,
szedłem sobie spokojnie i cierpliwie znosiłem brak snu, delektując się odgłosami
i aromatami dochodzącymi z parterowych kuchni kamienic i familoków. Lufciki w
oknach tych kuchni były pootwierane do mola. Gospodynie pewnie od rana nastawiały
obiad na piecu, tak by po kościelnej sumie, koło godziny trzynastej podać go
swoim mężom prosto pod nos.
Och jaki to był piękny bukiet zapachów. Pod jednym
oknem czułem mięso wołowe, piekące się na rolady. Mięso z odrobiną
musztardy, boczku, ogórka i cebuli, które skwierczało w brytfance. Oj, co to musiał być
za balsam dla podniebienia. Aż sobie stanąłem obok tego okna i chwilę powdychałem.
Nie jadłem tej nocy nic i taka woń niedzielnego, śląskiego obiadu aż wykręcała moje kubki smakowe do granic możliwości.
Gdy już nasyciłem się zapachem rolad, poszedłem
dalej. Nasycenie nie trwało jednak długo, ponieważ przechodząc obok ajnfartu, w
nozdrza wbił mi się zapach uryny, który całkowicie zabił aromat tradycyjnego, śląskiego
drugiego dania. Oddaliłem się czym prędzej od tego ajnfartu, bo poczułem, że
ten zapach tak mnie zamulił, że treść żołądkowa zaczęła mi się dźwigać.
Taki śliski
węgorz poruszał się w moim przełyku. Raz w górę, raz w dół. Ale nie uwolniłem
go. Oddychanie przez nos pomogło. Uspokoiłem się. Kilka metrów dalej do mojego
nosa dobiegł inny zapach. Zbawienny zapach, który mógłby mnie uratować
tego poranka przed śliskim węgorzem. Stanąłem i zacząłem wdychać. Głęboko przez
nos, tak żeby ślinianki zaczęły się ślinić, a ślina zaczęła kapać z ust.
Gdybym
mógł, nałapał bym go w jakiś plastikowy worek i pobuchał. Stałem tak
dobrą minutę i wdychałem, aż tu nagle otwarło się okno i wyszedł z niego obnażony
do połowy typ, wyraźnie skacowany z dymiącym papierosem w ustach i puszką piwa
w ręku.
— A ty, po chuj tu stoisz?
— zapytał.
— Woniom.
— Te, Lida, jakiś ciul tu
stoi i wonio. Badnij sie go. — śmiejąc się, pokazał na mnie palcami, mówiąc
przez firankę do swojej żony.
— Mocie dzisioj na łobiod
rosół z nudlami? — zapytałem obnażonego typa.
— Te, Lida! Rosół warzys
na łobiod? — zapytał żonę, znów ironicznie szydząc ze mnie i popijając browara,
poczym odwrócił się w moją stronę z uśmiechem i powiedział — Ja, a co chces
trocha?
— Chyntnie bych trocha
sie zjod.
— Te Lida, łon sce twój
rosół. — znów zawołał przez firankę do swojej żony, śmiejąc się ze mnie — Dać
mu?
I nagle Lida przybiegła z
pokoju do kuchni. Kawał baby, aż się zląkłem. Była wyraźnie wkurwiona. Zaczęła łapać
firankę i wyrzucać swojego pijanego chopa z okna do mieszkania, szarpiąc go i
prawie bijąc. Chopowi już nie było do śmiechu, bo okazało się, że boi się
swojej kobiety i jest przy niej bardzo mały. Dosłownie maleńki. Próbował się jakoś
tam siłować, ale nie wychodziło mu i na dodatek podczas szamotaniny, piwo z
puszki wylał na szyby w oknie i na firankę, a to jeszcze bardziej
rozwścieczyło jego kobietę.
Wzięła więc ścierkę z pieca i zaczęła prać go po
plecach. Stałem i śmiałem się pijackim, skacowanym śmiechem. Chop widząc to, dostawał
piany na pysku, ale cały jego wkurw, był pacyfikowany przez dominującą
kobietę. Nie pomagało mu pokazywanie na mnie palcami. Im bardziej kombinował
jak wyjść z opresji i zwalić winę na mnie, tym bardziej obrywał.
Jedno było
pewne, rosołu już dziś nie zje, nie mówiąc o obiedzie. Niestety, w wyniku szamotaniny,
ścierka uderzyła w szybę, rozbijając ją na kawałki. Walka ustała, a ich
spojrzenia zatrzymały się na mnie. I dopiero wtedy ich małżeńskie dopasowanie
charakterów, utworzyło wspólny mianownik.
— Łap tego chuja —
wydarła się Lida na swojego chopa.
On w podskokach wpadł do
izby. Zauważyłem, że coś tam bierze, coś zakłada i rozkminiłem, że
trzeba się ewakuować. Zacząłem biec co sił w nogach, przeskakując z jednej
ulicy na drugą. Słyszałem za plecami jak krzyczał, że zajebie, że wpierdoli,
ale w miarę zmiany kierunków, jego głos był coraz słabszy. Dobiegłem na
przystanek. Autobus właśnie wyjeżdżał zza zakrętu.
One response to Woniej 2
Uwielbiam to opowiadanie. Czekam na kolejne. D.
Prześlij komentarz