Tania z Żytomierza.
Trzeci peron katowickiego dworca.
- Masz… ma pan ogień… zażigałku? - pstrykając palcami w niewidoczne stalowe krzesiwo zaczepiła mnie młoda, trochę pijana dziewczyna z papierosem w ustach.
Już wcześniej zwróciłem na nią uwagę, w zasadzie na głośne małżeństwo kokoszące się kilka ławek dalej i od razu rozkminiłem, że ludzie ci są ze wschodu, bo po pierwsze, zażigałaka, to po rosyjsku zapalniczka, a po drugie, mężczyźni z tamtych rejonów europy w upalne dni wkładają na stopy wygodne, ale brzydkie etylenowo-winylowe klapki z Chin.
- Niet - odpowiedziałem.
Odeszła zawiedziona w kierunku krawędzi peronu, zerknęła badawczo w dół, jakby chciała wypatrzeć żarzącego się kiepa między torami, lecz po dłuższej chwili chodzenia tam i z powrotem niczego nie znalazła. Smutek wykrzywił jej usta w podkowę. Nie wiedziałem czy zamierza płakać, krzyczeć z niemocy czy może zaraz wpadnie w histerię, dlatego cały czas uważnie ją obserwowałem, aż w końcu ponownie nasze spojrzenia spotkały się.
- U was na wierno niet zażigałki? - spytała powtórnie.
- Niet. - odpowiedziałem i postanowiłem wytłumaczyć, że - Zdjest nielzja kurit, mienty zadzierżą i budiet sztraf.
- Niczewo strasznego - odpowiedziała i spojrzała mi w oczy, a później w torebkę, do której czeluści włożyła rękę.
Mieszała w środku dobre dwie minuty, wyciągnęła puszkę piwa, które rychło otwarła, upiła i odstawiła na stalowe pręty ławki; później w jej palcach znalazły się papiery, rachunki, kwity, kawałki chusteczek i na sam koniec radośnie zatrząsła paczką zapałek. Włożyła papierosa do ust, zapaliła i łapczywie się zaciągnęła. Wypuszczany dym szybko zapiła piwem, dmuchając do środka puszki jakby nasycała resztę złotej cieczy wszystkimi związkami gazowymi i cząstkami stałymi nie pochłoniętymi jak dotąd przez płuca.
- Kak wasze dieła? - uśmiechnęła się do mnie wyluzowana, lecz widząc, że patrzę się na nią dość krzywo, poprawiła się - jak wam idzie?
- Djewuszka, wy możete gawarit pa ruskji, ja panimaju. - odpowiedziałam, zauważając, że mówienie po polsku jeszcze sprawia jej trudność.
- Haraszo. - uśmiechnęła się znów.
- U mienia haraszo, a kak u was? Adkuda wy prijechali?
- My prijechalim z Ukrainy, z Żytomira.
Zgadza się - pomyślałem. Żytomierz leży blisko Kijowa, to pewnie dominującym tam językiem jest rosyjski.
- A wy daljeko jedietie? - zapytała jeszcze raz Tania.
- W Warszawu.
- O, eta kak my. My zdjest na rabotu prijechalim. Mnie zdjest oćień narawitsa. Ja czuwstuwuju siebja kak na kanikułach. Rabotaju w markietie.
- Haraszo. Ja nadziejus szto wy budiete dowolona iz żyzni w Polszy.
I nagle rozbrzmiał z megafonów głos spikera zapowiadający wjazd naszego pociągu. Wstałem z ławki, zarzuciłem plecak na ramiona i podszedłem do białej linii przy krawędzi peronu. Tania natomiast wyrzuciła żarzącego się papierosa na tory. Jej mąż krzyknął na nią aby przyszła wziąć walizki i torby. Syn wskoczył mu na ręce, a w dłoni pojawiła się smycz, na której wisiał dorodny kundel. Weszli do wagonu.
|
fot. Marek Locher |
07 kwietnia 2023
Артём z Chersonia
Wyjechałem właśnie ze stolicy międzynarodowym pociągiem relacji Warszawa Wschodnia - Ostrava Svinov do Katowic, gdy w bezprzedziałowym wagonie czeskich drahów, w którym się znajdowałem, nastąpiło prawdziwe pospolite ruszenie z powodu ukraińskiej rodziny z dwójką małych dzieci, dla której zabrakło miejscówek. Podróżni, widząc zmęczenie na twarzach tych ludzi, spowodowane jak się później okazało kilkudniową tułaczką, masowo wstawali i udostępniali swoje miejsca zachęcając do spoczynku. Ja z kolei zajmowałem się pomocą w tłumaczeniu z rosyjskiego na polski oraz upychałem torby i walizki na podłodze i górnych półkach.
Zamieszanie wywołane roszadą trwało dość długo, ale w końcu cała rodzina usiadła w fotelach i to całkiem niedaleko mnie. Ucieszyłem się, bo miałem możliwość przyjrzenia się im i co najważniejsze, zamierzałem porozmawiać. Nijak to jednak nie wychodziło, ponieważ dzieci uchodźców marudziły ze zmęczenia, a oni sami wyglądali na zdenerwowanych. Postanowiłem, że gdy tylko złapię z którymś z rodziców kontakt wzrokowy, zagadam. Padło na Ukrainkę. Zapytałem po rosyjsku dokąd jadą. Zignorowała mnie. Zapytałem czy wszystko u nich w porządku. Spojrzała w moją stronę, później na męża, jakby chciała uzyskać zgodę na odpowiedź, po czym znów mnie zignorowała.
- Da, wsjo w pariadkie, spasiba. - odpowiedział jej mąż
- Haraszo - odparłem i zamilkłem.
Następna godzina upłynęła na obserwacji. Na początku jej, bo wydawała się dzika, jakby pierwszy raz zetknęła się z zachodnią kulturą. Zresztą, potwierdzał to wygląd, a dokładnie ubranie, przede wszystkim praktyczne ze względu na niską temperaturę, ale zdradzające wschodni trend mody. Ciemny płaszcz z grubym kołnierzem, długości trzy czwarte, spięty wielkimi guzikami wisiał na jej barkach. Wełniana czapka z dużym pomponem przez całą podróż ogrzewała głowę. A toporne sapagi przed kolano sterczały na nogach. Zerknąłem jeszcze na zęby. Białe, równe, a dwa złote lśniły w rtęciowym świetle neonu. W dużych oczach natomiast odbijał się ekran telefonu, w który nieustannie patrzyła. Czasami, gdy zabrzęczało powiadomienie, pisała.
Próbowałem zrozumieć tę kobietę i chyba mi się udawało. Jej mutyzm tłumaczyłem jako obawę przed komplikacjami w podróży. Wolała nie rozmawiać z obcymi aby nie stwarzać niepotrzebnego zagrożenia dla swojej rodziny. A może po prostu ja za słabo znałem rosyjski, źle wymawiałem słowa i ciężko mnie było zrozumieć? Możliwe, dlatego postanowiłem spróbować jeszcze raz. Naprędce ułożyłem w głowie rosyjskie pytanie i otwarłem usta, gdy na między fotelowym stoliku wylądowały bilety kolejowe przygniecione wielką jak bochen chleba łapą.
- Możete skazat? - zapytał mąż - Gdje nam nada presażiwatsa na drugoj pajezd?
Wziąłem bilety do ręki. Spojrzałem. Stacja docelowa Praga. O przesiadce ani słowa, ale skoro pociąg jedzie do Ostrawy, to chyba tam. Wyjąłem telefon, odpaliłem apkę z rozkładem PKP i sprawdziłem.
- Da, wam nada presażiwatsa w Ostrawie.
- A eta gdje? - zapytał zdezorientowany mąż.
- Eta pasledniaja stancja pajezda na katorym my nahodimsaja - odpowiedziałem podkreślając ruchem rąk, że chodzi o ten pociąg.
- Aga - skinął mąż w geście zrozumienia, później spojrzał na żonę jakby szukał potwierdzenia czy zrozumiała.
- Atkuda wy?
- My iz Chersonia.
- S Chersonia? - zdziwiłem się.
- Da, my ubiegajem at wajny. - odpowiedział mąż, zerkając na żonę.
- Da, ja znaju gdje Chersoń. - powiedziałem, po czym przyjrzałem się mężowi, po którym wspinały się dzieci.
Wyglądał na silnego mężczyznę, lekko po pięćdziesiątce, ale według mnie mógł być młodszy. Ślady ciężkiej pracy widoczne na rękach i twarzy zdradzały, że pochodzi prawdopodobnie z podchersońskiej prowincji gdzie być może w przeszłości zajmował się uprawą roli w Sowchozie. Na owalnej twarzy pełnej zmarszczek, ubarwionej czarnymi wągrami zmęczenie połączone z wymuszonym uśmiechem zdradzało trud podróży.
- Wy dałgo w puti? - zapytałem
- Piat dniej. - odpowiedział.
Kiwnąłem głową oznajamiając współczucie, następnie znów zacząłem go obserwować. Gruby płaszcz z kołnierzem ciasno opinał potężne cielsko. Gdzieniegdzie pot perlił czoło. Musiało mu być ciepło w tych ortalionowych spodniach, wełnianym golfie i sapagach przypominających peerelowskie Relaksy. Ale nie rozbierał się, jego żona też. Siedzieli na fotelach poubierani dzielnie znosząc niewygody i niesforność dzieci. Wiedziałem dlaczego. Bo śmierdzieli. Śmierdzieli kilkudniowym potem pomieszanym z brudem wszystkich miejsc w których spali. Śmierdzieli dworcami, poczekalniami i publicznymi toaletami.
- S naczala my w Kijów pajechali. - odezwał się nagle - Adin dień w puti. Spali na wakzale dwa dni. Iz Kijowa ujechali w Warszawu. Na granice toże adno sutku spali na pajezdie. W Pragie budiem u siestry żeny spat.
- Ponjoł was, ponjoł. - odpowiedziałem.
Żal mi było tych ludzi, a szczególnie jego. Pewnie w torbach mieli cały swój dobytek, najpotrzebniejsze rzeczy, a podróż traktowali jako transfer do niekoniecznie lepszego świata, ale spokojniejszego. Decyzja o porzuceniu dotychczasowego życia musiała kosztować go wiele odwagi. Dwójka małych dzieci, wystraszona żona i jedyny życiowy cel - dotarcie do Pragi, by spotkać się z krewnymi. Hardcore. O finansach już nawet nie wspominam, bo same bilety na międzynarodowe pociągi to już majątek.
Patrząc na nich, zastanawiałem się czy ja bym się zdecydował na taki krok, gdyby z nieba spadały bomby i rakiety. Zdecydowałbym się! Już 24 lutego 2022 byłem zdecydowany. Gdy rozpoczęła się wojna na Ukrainie przez dwa miesiące jeździłem samochodem z pełnym bakiem benzyny na wypadek wywózki rodziców do Niemiec. Zawiózłbym ich. A później wrócił. Na Śląsk oczywiście, by bronić tego najfajniejszego miejsca na kuli ziemskiej.
Ale, no właśnie, słyszałem, że Ukraińcy w sile wieku nie mogą ot tak wyjeżdżać za granicę w czasie wojny. Więc on, jako ojciec dwójki dzieci, musiał nieźle kombinować, żeby przekroczyć granicę. Ciekawiło mnie to, ale nie zamierzałem pytać jak tego dokonał. Zamierzałem mu pomóc, pomóc jego rodzinie w razie potrzeby.
Okazało się jednak, że to on mi pomoże, ponieważ na skutek walających się wszędzie walizek i toreb, a co za tym idzie ścisku, moja noga, a dokładnie mięśnie, doznały nagłego skurczu wykrzywiając twarz z bólu.
On, widząc, że chwytam się w okolicach podkolana nakazał swojemu synowi Артёму, aby chwycił za łydkę i wyprostował mi nogę. Dzielny Артём, na początku nieco zdezorientowany, zrobił to i ból łagodnie zaczął przechodzić. Podziękowałem dzieciakowi i ojcu oczywiście.
Do końca podróży już się nie odzywałem. Myślałem. Chciałem dać dzieciakowi jakiś mały souvenir, długopis, kolorową zakładkę do książki, cokolwiek, ale nie posiadałem nic takiego w plecaku. Gapiłem się w telefon, próbowałem czytać książkę, ale jakoś nie potrafiłem się skupić.
Wyszedłem w Katowicach. Nie pożegnałem się, bo w wagonie było za duże zamieszanie. Na peronie próbowałem chwycić kontakt wzrokowy z nim, z nią albo z Артёмом. Stałem nawet kilkanaście sekund przy oknie. Niestety, nikt z nich na mnie nie spojrzał. Poszedłem, a oni odjechali. Do lepszego świata. Mam nadzieję, że znaleźli tam spokój i szczęście.
|
fot. Marek Locher |