z cyklu - Le flaneur silésien
W porannym tramwaju z Zawodzia do centrum Katowic większość pasażerów pogrążona w stendbaju próbowała wykorzystać ostatnie minuty drzemki. Niektórzy przyssani do szyb tępym wzrokiem gapili się w miasto. Podkrążone oczy oraz opuchnięte twarze zdradzały zmęczenie monotonią roboczych dni. Obserwowałem ich. Wyglądali na zniewolonych, jakby nie mogli się uwolnić od codzienności.
Fot. Marek Locher |
Ja za to cieszyłem się wolnością, bo codzienność zależała tylko ode mnie i nikogo więcej. Nie odczuwałem również zmęczenia, wręcz przeciwnie, tryskałem energią o brzasku, a to chyba za sprawą ośmiogodzinnego snu jaki ostatnio miewałem. Tramwaj szurał do przodu. W pełni świadomy nie sprecyzowałem przystanku docelowego. Po prostu jechałem. Tak jak oni. Tylko że ja ubzdurałem sobie, że wysiądę tam gdzie będzie mi się podobało i zrobię to wtedy gdy, słońce znajdzie się w złotej godzinie. Dlatego odliczałem minuty na zegarku, sprawdzałem też w apce dokładny czas tego zjawiska zgodny z moim położeniem. Zza szyby zaś zerkałem na kolory nieba, które z granatowo - niebieskich przechodziły w złoto - pomarańczowo - żółte. Mknąłem po szynach, a gdy nadeszła odpowiednia chwila, wysiadłem.
Fot. Marek Locher |
Tramwaj zniknął za zakrętem, a mnie ukazała się zabudowana kamienicami ulica Pierwszego Maja, na której stanąłem jak zwykle frontem do budynków i rozpocząłem obserwację. Oczywiście z nadzieją na znajome uczucie trankwilizacji, które tego poranka postanowiłem zasymulować naiwnie myśląc, że powinno być jeszcze bardziej intensywniejsze. Nic bardziej mylnego. Nie nadchodziło. Pustka. Szum miasta również nie pomagał, mimo że samochody przejeżdżały po jezdniach, tramwaje ślizgały się po szynach, ludzie kłębili się na chodnikach niczym mrówki. Nie czułem tego. I nawet gdy otoczenie mieniło się złocistymi barwami, spokój nie nadchodził.
Fot. Marek Locher |
Machnąłem na to wszystko ręką i czym prędzej skierowałem swoje kroki do Żabki. Tam kupiłem dwie butelki piwa. W rejonie ulicy Racławickiej, tuż przy przejściu podziemnym na perony, w pobliżu garaży, znalazłem ustronne miejsce, gdzie usiadłem na kawałku betonu, wyjąłem klucze z kieszeni i podważyłem kapsel. Po kilku łykach opanował mnie spokój. Nie była to jednak trankwilizacja, ponieważ trankwlizacja trwa krótko, a spokój ten trwał permanentnie luzując cały mój układ nerwowy. Szum przejeżdżających pociągów dodatkowo jakby go wzmacniał.
Fot. Marek Locher |
Siedziałem, kontemplowałem, obserwowałem świat i doszedłem do wniosku, że jest do przyjęcia jedynie przez kilkadziesiąt minut dziennie, czyli około czterdzieści minut rano i czterdzieści minut wieczorem, bo tyle zazwyczaj w Polsce trwają złote godziny. Postanowiłem, tutaj właśnie na tym kawałku betonu znajdującym się przy stacji Katowice Zawodzie, że do końca życia, jedynie w tych przedziałach czasowych będę pił alkohol. Szkoda, bo było parę minut po siódmej, a to oznaczało, że po dwóch browarach albo będę pił dalej i przed południem pójdę spać, albo będę musiał czekać o suchym pysku do następnej złotej godziny czyli do osiemnastej trzydzieści. Wybrałem tę pierwszą opcję i w drodze na przystanek wstąpiłem do Żabki. Wtedy czułem się dobrze.
Prześlij komentarz