Bogdan, nie zagaduj!

Mógłbym zacząć tę historię niczym pogodynek, meteorologicznie, w stylu: gorące masy powietrza napływające tej niedzieli z południa kontynentu, skutecznie utrudniały życie mieszkańcom Śląska. A później napisać o konfrontującym się wyżu z Afryki i niżu ze Skandynawii, które wywoływały duszność, płytki oddech i burze z piorunami. Ale zacznę w sposób prosty, prostacki nawet: Kurwa, ciężko mi było. Ciężko mi było w trzydziestostopniowym upale pedałować na rowerze bez siodełka. 

Nie mniej jednak toczyłem się. Niczym lodowiec. Powoli. Bardzo powoli. Ta prędkość co prawda pozwalała mi delektować się krajobrazami mijanych wsi, ale nie zwracałem na nie uwagi. Skupiałem się na zalanych słonym potem oczach, na mięśniach czworogłowych palących się żywym płomieniem oraz na podskakującej w plecaku sztycy, która rytmicznie wystukiwała dźwięk na wybojach. 

Każdy, kto kręcił kiedyś na stojąco wie ile wysiłku kosztuje jazda w takiej pozycji. To prawdziwe cardio. Ale ja nie robiłem żadnego cardio. Chciałem tylko jak najszybciej wrócić do domu, ponieważ męczyły mnie już pierwsze symptomy udaru słonecznego, którego nabawiłem się leżąc cały dzień na ręczniku nad zalewem Chechło-Nakło. 

Do tego czułem się słabo, a wysuszony etanolem organizm domagał się nawodnienia. Marzyłem więc o zimnym napoju, wodzie mineralnej, coli, oranżadzie, czymkolwiek co poprawiłoby nastrój. Glukoza, potrzebowałem glukozy ku pokrzepieniu.

Po kilkunastu kilometrach w końcu minąłem most na Brynicy gdzie czekał mnie krótki zjazd z górki. Rozpędziłem rower na najmniejszej zębatce i bez trudu podjechałem pod wzniesienie mijając drogowskaz Dąbrówka Wielka. Już prawie w domu - motywowałem się stojąc na pedałach. 

Dziurawa nawierzchnia ulicy Sadowskiego trochę przeszkadzała w kręceniu, ponieważ z braku siodełka amortyzowałem wszystkie nierówności nogami, a nogi już po prostu nie podawały. Sił ubywało z każdym metrem dlatego aby odpocząć coraz częściej siadałem półdupkiem na ramie uważając na kość ogonową. Jadąc w taki sposób skojarzyłem, że niedaleko, na ulicy Przyjaźni, głównej ulicy Dąbrówki Wielkiej, znajduje się sklep spożywczy. Wywaliłem suchy język do przodu, przyspieszyłem i po paru minutach skręciłem w kierunku wodopoju. 

Przed budynkiem Gminnej Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej, w którym mieścił się sklep, stało kilku wąsatych mężczyzn, a wokół nich na rowerze bujał się małolat. Zmęczeni upałem mężczyźni, sapiący z duszności, mruczeli do siebie narzekając na ciężkość popołudnia. Ich przepocone koszule, spodnie kiedyś zaprasowane na kant i piankowe klapki na gołych stopach sugerowały, że to lokalsi korzystający z uroków wolnej soboty, wyrwani z zagrody pragnieniem. 

Zostawiłem rower przy murze, wszedłem do trącącego latami dziewięćdziesiątymi środka, kupiłem coca-colę i stanąłem na zewnątrz w cieniu, delektując się zimnymi węglowodanami wlewanymi do środka organizmu z prawie oszronionej plastikowej butelki. Z nudów obserwowałem towarzystwo, wśród którego panowało poruszenie, ponieważ w liczonych na dłoni pieniądzach coś się nie zgadzało. 

Czekałem z niecierpliwością aż któryś z nich podejdzie do mnie i powie - kierowniku, dołóżcie, bo smaży. Dołożyłbym, a co tam, bo akurat po zakupie zostało mi w kieszeni trochę miedzi. Nikt jednak nie podchodził, więc zerkałem na małolata zataczającego rowerowe orbity wokół tej gromady. Chłopak o blond czuprynie, z przyklejonym szyderczym uśmiechem do twarzy, dość rosły jak na swój wiek prawdopodobnie mieszkał w okolicznych zabudowaniach. Wykazywał pewną przyjemną złośliwość, która polegała na ciągłym rozpraszaniu mężczyzny liczącego pieniądze głośnym - Bogdan, nie zagaduj!

Wywoływało to permanentne wkurwienie chwiejącego się na nogach Bogdana, ponieważ nie potrafił on doliczyć się kwoty jaką posiadał. O ile na kilka początkowych upomnień Bogdan w ogóle nie reagował, tak po piątym czy szóstym dostał piany na ustach i odgrażał się kolegom, że zajebie i wpierdoli dzieciakowi. Koledzy uspokajali go i zarazem pospieszali, bo nie mieli ochoty na jakiekolwiek gonitwy. 

I w końcu stało się to na co czekałem. Po kolejnym - Bogdan nie zagaduj! - Bogdan podrzucił do góry garść monet i pobiegł za małolatem. Po kilkunastu susach odpuścił. Wrócił zdyszany do kumpli, którzy akurat zbierali monety z chodnika i kolejny raz oznajmił, że zajebie, na serio zajebie małolata jak jeszcze raz się odezwie. 

Wąsaci koledzy wysypali mu na garść bilon i polecili, żeby ekspedientka w sklepie policzyła czy wystarczy. Bogdan wszedł do środka. Nie było go kilka minut, gdy nagle pojawił się w drzwiach sklepu z flaszką czystej w dłoni, uśmiechnięty, bo coś tam jeszcze kończył opowiadać ekspedientce. I w tym momencie znów usłyszałem - Bogdan, nie zagaduj! Spojrzał na małolata, lekko się rozkojarzył, zrobił krok i potknął się o próg, a flaszka poleciała prosto na chodnik, tłukąc się w drobny mak.

Kiedy wstawał z klęczek, małolata już nie było. Za to byłem ja. I mój rower. Spojrzał więc na mnie i ruszył. W odruchu bezwarunkowym rzuciłem w niego pustą plastikową butelką, wskoczyłem na pedały i w pośpiechu odjechałem. Zatrzymałem się za remizą strażacką skąd nasłuchiwałem przekleństw rzucanych na całą ulicę. Uśmiechnąłem się szeroko, zawróciłem i wolniutko przejechałem obok jazgoczących mężczyzn, krzycząc na cały głos - Bogdan, nie zagaduj!

Zrezygnowany Bogdan, podparty rękami o biodra, stał nieruchomo jak wryty w ziemię szpadel i z bezradności nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne. Koledzy natomiast dość gromko go przeklinali, bo kurwy i chuje odbijały się od fasad budynków niczym krążek w cymbergaju. A ja, spojrzałem za siebie i przyspieszyłem. Do domu miałem jeszcze pięć kilometrów.


Bogdan, nie zagdauj!

18.08.2022

Filmy o tematyce śląskiej

Publikacja 10 albumów, które wpłynęły na mój muzyczny gust.

Memuar z czasów zarazy. Lata dwudzieste XXI wieku.

Filmy drogi

Teksty chronione są prawem autorskim. Obsługiwane przez usługę Blogger.