Bieg okoliczności

Od jakiegoś czasu ostro wkręciłem się w bieganie. Trenuję kilka razy w tygodniu, staram się właściwie odżywiać, startuję w zawodach i dobrze się z tym czuję, choć czasami ból i osłabienie niszczą moje pozytywne samopoczucie, robiąc ze mnie zmierzlucha i opryskliwego typa. Odbija się to na otoczeniu, ponieważ ta gnębiąca mnie chimera udziela się także moim znajomym. Na szczęście zdążyli się już do niej przyzwyczaić i wiedzą, że to tylko chwilowa niedyspozycja spowodowana zmęczeniem i niewyspaniem. No, cóż, taki urok uprawiania sportu. Wielokrotnie próbowałem zachęcić ich do świadomego wysiłku, aby poczuli jak to jest być zmęczonym po biegu, ale niestety kiepski ze mnie krzewiciel kultury fizycznej i jak na razie samotnie muszę przemierzać kilkunastokilometrowe dystanse. 

Może to i lepiej, bo każdy powinien robić to na co ma ochotę. Dziś akurat nie miałem ochoty na trening, bo za oknem dżdżysto i zimno, a elektryczna bieżnia w fitness klubie wypociła by ze mnie wszystkie chęci do napisania tego tekstu. Otóż, na ostatnich zawodach przydarzyła mi się dziwna historia. Porwałem się na półmaraton. Jako że był to już czwarty tej długości dystans w moim życiu, kierowany doświadczeniem, wybrałem się do Decathlona, w celu zakupu pasa biodrowego z bidonem bądź dwoma bidonami. Mając na uwadze, że we wrześniowych zawodach w parku zabrakło wody, rozkminiłem, że fajnie było by mieć własne źródło nawodnienia, którym mógłbym się wspierać w sytuacjach kryzysowych, a poza tym widziałem takie gadżety u biegaczy, więc chyba są praktyczne skoro tyle osób je zakłada. 

Podszedłem do półki z tym ekwipunkiem, wybrałem odpowiedni dla siebie i zacząłem mierzyć. Ni jak mi to pasowało. Kiepsko leżało na biodrach, bidon był za wielki, bałem się że podczas biegu będzie mnie drażnić i wyrzucę go w pizdu. Gdy tak niezdecydowanie zmieniałem te pasy, usłyszałem głos za plecami:

— Niy kupuj tego, to straszne gówno.

Odwróciłem się i zobaczyłem szpakowatego pana, starszego ode mnie chyba z dziesięć lub piętnaście lat, który stał i patrzał na mnie, miętosząc koszulkę w ręku.

— To ci niy pomoże, a ino bydzie wkurwiać. Niy kupuj tego.

— Ale, to co jo byda pić bez cało droga? — odezwałem się poirytowany.

— A co w zawodach jutro startujesz?

— Ja.

— Tam bydzie dosyć wody. Co piynć kilometrów punkt.

— A jak braknie? We wrześniu, we parku brakło i trza było z wywieszonym jynzykiem lecić, a fest hica była.

— To jak sces sie cosik kupić, to kup sie tyn rukzak z gumowom rułom. To jes jus lepsze nisz te pierońskie paski.

Spojrzałem na tego pana, w zasadzie na jego łydki.

— Zrobisz jak uważosz, wiym co godom.

Na odchodne pan pożyczył mi powodzenia i powiedział cześć.

Rano obudziłem się o siódmej. Zjadłem lekkie śniadanie, przebrałem się w sportowy strój i pojechałem pod Silesię. Frekwencja dopisała. Pogoda również, ponieważ nie było tak ciepło jak w zeszłym roku. Pojawiło się około pięciu tysięcy zawodników i mogłem śmiało stwierdzić, że tego dnia impreza ta stała się prawdziwym świętem miłośników bieganina. Najpierw wystartowali maratończycy. Godzinę później, po krótkiej rozgrzewce, my. Trasa wiodła przez centrum Katowic, osiedle Paderewskiego, Dolinę Trzech Stawów, Bogucice, Dąbrówkę Małą i Siemianowice Śląskie. 

Nie ukrywam, że najbardziej obawiałem się odcinka przez moje rodzinne Siemce. Jako, że początek miasta zaczynał się na mniej więcej czternastym kilometrze trasy, byłem już trochę zmęczony, jednak pędząc przez centrum doping znajomych i mieszkańców motywował mnie do dalszej walki o jeszcze lepszy czas. W okolicach Huty Jedność natknąłem się na karetkę, która na sygnale zabierała na noszach biegacza. Taki widok na zawodach zawsze mrozi mi krew żyłach, ponieważ mam świadomość, że przy nie sprzyjających warunkach pogodowych bądź zdrowotnych ja również mogę być jej pasażerem. 

Przyśpieszyłem, niebo się przejaśniło i wyszło palące słońce, które rano ledwo majaczyło za chmurami. Na siedemnastym kilometrze, a dokładnie na podbiegu na Alfryd, załapałem pierwszy kryzys. Górka zmusiła mnie do marszu. Spragniony wody język wyrzuciłem do przodu i tak szedłem i biegłem, szedłem i biegłem, stając się coraz bardziej zmęczonym. I gdy już całkowicie chciałem odpuścić, z boku nadjechał kolega na rowerze i wcisnął mi w dłoń butelkę wody. Och jaka radość zagościła na mej twarzy. Odkręciłem pośpiesznie kapsel i wychyliłem, wlewając w siebie umiarkowaną ilość cieczy. I kiedy tak sobie spokojnie duldałem, z tyłu dobiegł mnie głos:

— Jednak niy kupioł żeś tych bidonów?

Odwróciłem się, spojrzałem na typa, który okazał się tym samym panem, którego wczoraj spotkałem w Decathlonie. Biegł kilka metrów za mną, w zasadzie truchtał na resztkach sił i śmiał się.

— No jak widać, niy. — odezwałem się.

Zaczęliśmy się śmiać, jednocześnie wymieniając ze sobą kilka uwag już nie na temat sprzętu, tylko warunków pogodowych. Próbowałem w swojej zmęczonej głowie myśleć o tym dziwnym zbiegu okoliczności, bo akurat zbliżał się szczyt i skupiłem się… ale na zbiegu ulicą Korfantego. Lecieliśmy
razem chyba z kilometr, z twarzy nie schodził nam banan, a potem każdy przyjął własne tempo. Później jeszcze ze dwa razy maszerowałem, ale już w pełnym słońcu. Na mecie zameldowałem się po dwóch godzinach. Pana tego już nie spotkałem. 

Siemianowice Śląskie PKO SILESIA MARATON

12.10.2016

Filmy o tematyce śląskiej

Publikacja 10 albumów, które wpłynęły na mój muzyczny gust.

Memuar z czasów zarazy. Lata dwudzieste XXI wieku.

Filmy drogi

Teksty chronione są prawem autorskim. Obsługiwane przez usługę Blogger.