Trip 4

O szóstej rano w sobotę, w pobliżu stacji metra Wilanowska ruch jest niewielki. Autobusy z mozołem wtaczają się na dworzec. Zaspani kierowcy parkują swoje maszyny niedaleko przystanków. Za wcześnie jeszcze na odjazd. Na tej postojowej enklawie, transowy pomruk wolnych obrotów, wprowadza ich z powrotem w płytki sen. Oparci łokciami o kierownicę, chowają twarz w dłoniach, od czasu do czasu nieświadomie wciskając pedał gazu do podłogi, gdy siła ciężkości przechyli ich do przodu. Od tego gazowania chmury spalin wylatują z wydechów i mieszają się z cuchnącym zapachem sera, który topi się na elektrycznych grzałkach opiekaczy w budkach z fast foodem. Nie, nie mam dziś ochoty na zapiekankę, mimo że ssie mnie w żołądku. Tak, kupię sobie tylko wodę gazowaną i hepnę pod nosem organicznym gazem, który zostanie rozdmuchany przez jesienny wiatr i dopełni dworcowy bukiet zapachów zawierający WWA.

Mijają minuty, ludzie stopniowo zaczynają pojawiać się na stanowiskach odjazdu, taszcząc za sobą walizki na kółkach, które charakterystycznie terkoczą na łączeniach kostek brukowych. Na szczęście nie mają w rękach ulotek, którymi witają kolporterzy przy wyjściu z metra. Jest jeszcze za wcześnie. Za to na trawie obok wybrukowanego chodnika rozkładają się już pierwsi handlarze, oferując na kocach i ceratach swoje badziewie. Fajans różnej maści – tak bym to określił. Ich asortyment wygląda jak gówno zawinięte w papierek. No cóż, każdy chce zarobić. Ja też chcę zarobić, a w zasadzie zaoszczędzić, dlatego wybrałem dziś Polskiego Busa, bo jakoś na promocyjne bilety kolejowe nie zdążyłem się załapać.

Wreszcie zauważam mój autokar z tablicą Katowice. Za chwilę pewnie podjedzie i zapakuję się do środka. Ale zaraz, z tym pakowaniem nie będzie tak łatwo. Ludzi przybywa i z każdą minutą zaczynają się zbierać ku sobie jakby trzymane w rękach bilety, w sensie wydruki z komputera miały pole magnetyczne i scalały ich w jedność. Mój bilet przyciąga mnie do nich, a że mam dziś tylko plecak na ramionach jest szansa na wywalczenie dobrego miejsca. A dobre miejsca w autobusie Vanhool są tylko trzy. Pierwsze to te na początku, przy dużym oknie. Jest tam dużo miejsca na nogi i można obserwować sytuację na drodze. Drugie to miejsce nad ubikacją. Pozwala na maksymalne rozłożenie fotela do pozycji półleżącej. Idealne na nocne podróże i dłuższe drzemki. Trzecie i ostatnie, znajduje się przed schodami. Ma jedną podstawową zaletę – nie jest klaustrofobiczne.

W końcu na stanowisko podjeżdża autokar. Ludzie wraz ze mną kierują się do przednich drzwi, z utęsknieniem czekając na ich otwarcie. Kierowca nakłada okulary na nos, bierze do ręki listę biletów i otwiera, rozpoczynając walkę na szturchnięcia, łokcie i masę ciała. Moja trzycyfrowa waga pozwala mi na przedostanie się na początek i po kilku sekundach wchodzę po schodach na pokład. Rozglądam się za trzema najlepszymi miejscami i widzę, że tylko to nad ubikacją jest wolne. Siadam obok kobiety. Plecak zrzucam między nogi, wyciągam książkę i czekam aż wszyscy się załadują. Za oknem trwa pakowanie i żal mi trochę tych z większym bagażem, ponieważ oni nie mają w ogóle szans na minimalny komfort w podróży. Zosta im tylko miejsca klaustrofobiczne, z kolanami na zębach, a nierzadko z oparciem fotela współpasażera na ciele. A propos klaustrofobii, to przy plecaku między nogami, kurtce na kolanach czuję się jak łyżeczka w za ciasnym bucie. Pocieszające jest to, że mogę przynajmniej sobie bezstresowo odchylić oparcie na maksa.

Po dziesięciu minutach, gdy atmosfera wewnątrz wysyca się dwutlenkiem węgla, ruszamy na Śląsk. Zaczynam czytać książkę, wkręcać się w jej treść, przenosić w miejsce akcji, gdy nagle z całego tego filmu wyrywa mnie dzwonek telefonu. Odbieram. Dzwoni ojciec. Gadam z nim po ślonsku, bo nie wstydzę się tego skąd jestem. Jednocześnie kątem oka zauważam, że kobieta obok słucha o czym mówię. Po minucie znów wracam do książki. Próbuję ponownie wkręcić się w jej treść, gdy nagle kobieta nieśmiało zgaduje.

– Przepraszam, jesteś ze Śląska?

– Ja. — odpowiadam.

– Ja? — pyta kobieta wskazując na siebie palcem.

– Tak, jestem ze Śląska — uśmiecham się do niej.

– No, tak myślałam, bo taki akcent masz.

– Jaki akcent?

– No taki, zaciągasz po śląsku.

– Ja zaciągam?

– No, tak dziwnie mówisz. Wy tam tak zaciągacie na Śląsku.

– Nie, to raczej wy w Warszawie zaciągacie. — unoszę głos.

– A ja na Śląsk jadę. Pierwszy raz będę.

– A gdzie jeśli można wiedzieć?

– Do Sosnowca.

– Oj, to nie na Śląsk. Do Zagłębia.

– Ale to przecież województwo śląskie.

– Tak, ale to zupełnie inny świat.

– Nie rozumiem — chwilę myśli — A jak wam się tam żyje na tym Śląsku?

– Dobrze.

– Bo w telewizji widziałam, że skażone środowisko, nie ma czym oddychać, zrujnowane budynki, kopalnie, huty, kominy.

– To przeszłość. Śląsk zmienia się na lepsze.

– Hmm. — chwilę myśli — Wy Ślązacy bardzo roszczeniowi jesteście.

– Nieprawda. Walczymy o swoje.

– I rozwalacie nam stolicę.

– A przepraszam, jesteś ze stolicy?

– Z Sochaczewa.

– No, to nie wam rozwalamy.

– Ale to przecież mazowieckie jest.

– Nie zrozumiesz tych spraw. Może pogadajmy o wakacjach. Byłaś gdzieś?

– No właśnie. — myśli — W Gruzji.

– O, to ambitnie. Bardzo fajna strona.

– No, ja jakoś tak Egiptu i Tunezji nie lubię. A w Chorwacji to już każdy Polak był.

– Mnie się też te strony podobają. Marzę o Abchazji. O tych wszystkich postsowieckich kurortach czarnomorskich.

– Abchazja? A gdzie to?

– No nad Morzem Czarnym?

– Nie znam. Wiesz, zaprosiła mnie koleżanka z Sosnowca, ta z którą razem byłam w Gruzji. Taką imprezkę robi wspomnieniową. Będzie cała paczka z tego wyjazdu.

– O, to fajnie. Poimprezujesz.

– No.

I dzwoni jej telefon. Rozpromieniona odbiera. Okazuje się, że to koleżanka z Sosnowca. Wracam do książki, ale nie mogę się skupić, bo kobieta cały czas trajkota. Nakładam słuchawki na uszy i włączam muzykę. Zamykam oczy. Po jakimś czasie czuję lekkie szturchnięcie. Spodek wyrywa mnie ze snu.

– Wstawaj, już Katowice.

– O, dzięki.

Z głośników rozbrzmiewa charakterystyczny sygnał Polskiego Busa — „Czy mogę prosić o uwagę...”. Zbieram się i tak sobie myślę, że wypadałoby się z tą kobietą jakoś pożegnać. W końcu tylko gadaliśmy.

– No, to miłej imprezy? — zagaduję.

– Dzięki. — uśmiecha się

– Tylko nie rozwal mi Katowic.

– Same się rozwalą. — odpiera z uśmiechem na twarzy.

Wjeżdżamy na plac Skargi. Nie chcę jej mówić, że to dworzec i to w dodatku międzynarodowy, bo parsknęłaby śmiechem na cały autobus. Wychodzę jako pierwszy. Dobre miejsce zająłem.

bogowie osiedla najlepsze miejsca w polskim busie

10.11.2015

Filmy o tematyce śląskiej

Publikacja 10 albumów, które wpłynęły na mój muzyczny gust.

Memuar z czasów zarazy. Lata dwudzieste XXI wieku.

Filmy drogi

Teksty chronione są prawem autorskim. Obsługiwane przez usługę Blogger.