Cipens

Boisko szkolne mojej pedałówy nazywaliśmy po prostu – szkolne. Tak było prościej, łatwiej i szybciej. Skrócona nazwa przyjmowała się jedynie wśród uczniów, którzy w domu godali po ślonsku. W moim domu godało sie ino po ślonsku i odmienianie tego słowa przez przypadki w stylu – póć na szkolne, byłżeś na szkolnym, sprawiało mi wielką przyjemność.

Nie wszyscy jednak przyjmowali naszą nomenklaturę ślonsko–podwórkową. Poloki i gorole wymawiali całą nazwę, coś w stylu – chodźmy na boisko szkolne. Brzmiało to dziwnie, ale od biedy było akceptowalne, ponieważ panie nauczycielki tak się do nas zwracały. Wsióry natomiast mówiły – chodźta na bojo albo idzieta na bojsko, co już całkowicie nam nie pasowało i wywoływało niechęć, a czasami nawet agresję. Wkurzaliśmy się wtedy i przestawaliśmy się kolegować na jakiś czas z wieśniakiem aż do momentu, gdy zrozumie jakich słów ma używać na placu. 

Po tej kwarantannie, polniok najczęściej formatował do ślonskiej godki. Zaczynał używać pojedynczych ślonskich słów, za co był chwalony, ale robił to bez wyczucia i czasami wychodziła mu wsiórszczyzna–polszczyzna, coś w stylu – „jo se powidziołem”. Z miejsca był upominany, a jego wypowiedź była transformowana na ślonski z rozkazem – „mosz godać, jo żech sie pedzioł, rozumisz?” Może i rozumiał, ale nie czuł tych słów.

Mama Tomka też ich nigdy nie czuła. Zawsze wołała go przez okno – Tumek. Mnie i kolegom wydawało się to dziwne, ale że był on naszym dobrym kuplem, nie tępiliśmy go. Po latach dopiero powiedział nam, że jego rodzice przyjechali z krakowskiego do pracy w kopalni. Jakiś czas później po tych latach, kiedy jego mama zatrzymała mnie na ulicy, aby spytać jak leci, zrozumiałem dlaczego Tomek był dla niej zawsze Tumkiem. Ano dlatego, że jego matka zamieniała w niektórych wyrazach literę „o” na „u” i mówiła – une przyszli, une tam byli. Skąd te zamiany się wzięły? Z pola, a skąd się miały wziąć.

Tomek według niej zawsze chodził na pole. I ciekoł po tym polu jak pies, i jucha mu z łokci leciała, i cały zgrzany przychodził z pola. A potem jak pytaliśmy ją, to odpowiadała nam – Nie, Tumek nie wyjdzie dzisioj na pole, bo mo nałuke. I Tomek nie wychodził na pole. Na szczęście dla nas wychodził na plac, ewentualnie na dwór. Z polem nie chciał mieć nic wspólnego, bo jak sam zapewniał urodził się w mieście. Każdy z nas niby urodził się w mieście. I to w mieście węgla i stali, na Górnym Śląsku. Ale nasi rodzice, babcie, dziadkowie często pochodzili z innych regionów kraju. Mimo tego od lat mieszali swoje obyczaje, języki i geny w śląskim tyglu.

Za małolata nie mieliśmy pojęcia jednak o żadnym tyglu. Kierowaliśmy się raczej tym co mówili nam rodzice. Wszystkie ich uprzedzenia, antypatie i nerwy były naszymi uprzedzeniami, antypatiami i nerwami. I kiedy oni przejmowali się kimś albo czymś, my też się przejmowaliśmy. Niedługo jednak. Lekarstwem na wszelkie zło dorosłego świata był piłka. Myśleliśmy głównie o niej. O tym skąd ją wziąć i czy boisko będzie wolne. A boisko było jedno. Betonowe. Umiejscowione przy szkole obok kopalni i elektrociepłowni. Kominy i wieże wyciągowe rzucały na nas cień, a my cieszyliśmy się, że podtrzymują niebo, bo w burzliwych latach osiemdziesiątych nieraz chciało nam spaść na głowy. 

Życie jakoś się toczyło. Kopalnia fedrowała pełną parą, aż para buchała z parowej maszyny wyciągowej. Huta wytapiała stal, a później walcowała ją na skończenie cienkie rurki, z których zrobione były bramki oraz cały otaczający nas świat. Ludziom żyło się dobrze. Przynajmniej tak im się wydawało. Mało kto miał rodzinę na zachodzie i mało kto wiedział jak to jest naprawdę żyć dobrze. Zresztą w tamtych czasach jednostka nie mogła się bogacić. Masy mogły się bogacić. I masy napływały na Śląsk, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Z całej Polski napływały. Dominowała wśród nich masa wiejska, która wiedziona dużymi zarobkami, chętnie emigrowała na południe. 

Proces osiedlania nie był zbyt skomplikowany. Polegał między innymi na zapisaniu się do hufca pracy, z którego dostawało się przydział do zakładu oraz hotelu robotniczego – wulca. Mężczyźni byli nazywani junakami albo po prostu wulcami.

Takim wulcem był ojciec Roberta. Przyjechał na Śląsk w sześćdziesiątym trzecim ze wsi Zimnowoda‑Karcze w Częstochowskiem. Przydzielili go do sortowania węgla na seperze w kopalni. Zamieszkał w pokoju trzyosobowym. Na początku trochę pił z chłopami po pracy, jak to kawaler. Później jednak przystopował. Zaczął szporować, bo miał zamiar sprowadzić na Śląsk swoją dziewczynę. 

Poznał ją podczas któregoś wolnego weekendu w remizie na zabawie karnawałowej. Ze ślązaczkami jakoś mu nie szło. A ona ze wsi, to i wspólny język razem znaleźli i zainteresowania mieli te same. Można stwierdzić – trafił swój na swego. I na dodatek chciała się również oderwać od ojcowizny, bo podobało się jej życie w mieście. Parę razy przyjechała do Katowic, wykąpała się w neonach miasta, oczarowana blaskiem dansingu przyrzekła mu, że przyjedzie tutaj na stałe pod warunkiem, że on przygotuje grunt. 

No i ojciec Roberta ten grunt przygotował. Uszporował dużo pieniędzy, oświadczył się pannie i wziął z nią ślub na Zimnowodzie. Krótko po ślubie wprowadzili się do kopalnianego familoka. Początkowo ojciec Roberta się wahał, bo niby centralnego nie było, ubikacja na półpiętrze, ale żona przekonała go, że najlepiej będzie im na swoim. Jakiś czas później w tej einzli został poczęty Robert, który przyszedł na świat po dziewięciu miesiącach. Skąd ja to wszystko wiem? Mama Tumka, to znaczy Tomka mi kiedyś opowiedziała.

Robert dorastał gdzieś obok nas. Był chyba z siedem lat młodszy. Miał kręcone, brązowe włosy, dość długie jak na tamte lata. Jego postura wyróżniała się wśród rówieśników. Był tęgi, zbudowany z grubej kości. Dawało mu to przewagę, bo wyglądał na starszego. 

Próbował się jakoś wkręcić w nasze grono, a to w bramce trochę postał, a to piłki podawał. Kiepsko mu szło. Trochę nim poniewieraliśmy, bo był młodszy i musiał wiedzieć gdzie jest jego miejsce. Aż w końcu jednym wyczynem zwrócił uwagę wszystkich. 

W któryś weekend trenowaliśmy podania, wolne, elwry i wciepki. Robert początkowo przyglądał się naszej grze, przynosił piłki, ale później jakoś go to znudziło i zaczął zagadywać koleżankę grającą w gumę. Nie zwracaliśmy na nich uwagi, aż do momentu gdy jeden z nas zawołał:

— Te badejcie, ciśnie jej palce do cipy.

— Co? Kaj? Pokoż? — ciekawskie oczy zaczęły szukać Roberta.

Kolejno odpadaliśmy z gry. Aż w końcu przestaliśmy grać i uśmiechając się do siebie obserwowaliśmy sytuację. Początkowo koleżanka nie stawiała oporów i całe to macanie kończyło się tylko spojrzeniami w naszą stronę oraz rumieńcami na twarzy. Ale później, któryś z nas krzyknął:

— Ciś głymbij!

I Robert wcisnął głębiej. Do tego stopnia, że wydała z siebie taki dziwny dźwięk, jęk jakiś czy stęk i mocnym uderzeniem odepchnęła go. Powtórzył to jeszcze ze dwa razy wiedząc, że cała nasza uwaga jest skupiona na nim. 

Dziewczynka w końcu się zbuntowała i zawstydzona pobiegła do domu. Robert tryumfował. Promieniał i czerwieniał na twarzy. Czuł się dowartościowany. Mało tego, odnieśliśmy wrażenie, że ta jego radość wyniknęła z dotknięcia zakazanego owocu. Takiego, który należał do świata dorosłych, a który my będziemy mogli dopiero za kilka lat dotknąć. Szczęściarz. Wróciliśmy do kopania piłki, śmiejąc się z niego trochę pod nosem.

Kwadrans później dziewczynka przyszła ze swoją matką na szkolne. Dumnie wskazała palcem na Roberta i powiedziała — on. Matka przerzuciła go przez kolano i zaczęła bić po dupie. Robert spochmurniał i rozpłakał się. My za to kładliśmy się ze śmiechu na betonie. Kiedy szmary się skończyły, zwróciła się do nas jako do widzów:

— Widzieliśta wszystko i czymuśta nie reagowali?

Nikt z nas się nie odezwał. Wstydziliśmy się trochę. A wstydzi się ten, kto patrzy nie ten, kto robi, więc jak mieliśmy reagować.

— Jo na milicje pójde. — zaczęła starszyć.

Atmosfera na szkolnym zaczęła tężeć. Wiedzieliśmy, że nie pogramy już tego dnia. Kroiła się grubsza afera. Tymczasem Robert z płaczem oddalił się w kierunku domu. Nie minęło pięć minut, gdy pojawił się z powrotem w towarzystwie ojca.

Okazało się, że jego ojciec szedł ze sklepu i spotkał zapłakanego syna. Ten opowiedział mu całą historię, że grał w piłkę, że dostał wciery, że koledzy się śmiali i ojca ogarnęła furia. A że hajniolem był niesamowitym, to w przypływie złości wziął syna za rękę i dumnie wkroczył na szkolne jak na wulca przystało.

Wyglądał wiejsko–miejsko. Jego czarna, skórzana wulc katana, która skutecznie absorbowała energię słoneczną imitując ciało doskonale czarne, grzała go niesamowicie. Na czoło pokryte glazurą, spływał łój z tłustych, kręconych włosów. Zaokrąglona, pucułowata twarz świeciła się od potu. Zmieniał kolory w zależności od wysokości ciśnienia. Raz był czerwony, raz brunatny, raz blado żółty. Pulsował. Resztki zębów trzymały się na koronkach, tak że z ledwością mógł je zaciskać w przypływie złości. Mimo tego drżała mu skroń, później policzek mu drżał, aż w końcu zadrżał cały i wybuchnął na kobietę zaciągając piejąco:

— Czymuśta Robertowi wkropili?

— Bo wciskoł palce mojej córce.

— Co? — zapytał z niedowierzaniem — Robert wciskołeś? Przyznej sie pani!

Robert zaczął kręcić przecząco głową, że niby nie wciskał. Bał się odpowiedzieć.

— Cis ij do cipy. — wykrzyknął któryś z nas wybuchając śmiechem.

Kobieta i ojciec Roberta spojrzeli na nas z zażenowaniem.

— Widzita? Cis ij. — odezwała się kobieta.

— O ty grunie — wykrzyknął na Roberta i zaczął ściągać pasek od spodni.

Robert widząc to, wbiegał między nas, gdzieś tam zawrócił, tu zrobił unik, tam zrobił unik, ale w końcu dopadł go ojcowski pas. Ojciec jedną ręką lał go po dupie, a drugą co chwilę podtrzymywał sobie spodnie, żeby nie spadły. Zrobiło nam się żal małolata, że takie szmary dostaje i postanowiliśmy go odbić, krzycząc:

— Batki wom spadajom!

Ojciec Roberta odwrócił się w naszą stronę i ryknął:

— Wypierdalajta! — po czym znów lał syna paskiem.

Trochę to źle zabrzmiało. Nie myśląc długo, któryś z nas wziął piłkę do ręki, podrzucił i kopnął z całej siły w ich kierunku. Piłka dosłownie na centymetry minęła głowę ojca Roberta, zostawiając zapewnie delikatny świst w jego uszach. Zaczęliśmy się wszyscy śmiać. Wtedy ojciec Roberta wkurzył się na maksa i ruszył w naszą stronę z paskiem w ręku, jednocześnie krzycząc:

— Mota chuje radoche? Jo wom teroz pokoże!

Trochę nas pogonił, powymachiwał sprzączką, kilka razy zęby pozaciskał, ale nic nam nie pokazał. Zdyszał się tylko strasznie i zapluł. Kapało z niego jak z kranu. Stanął i podparł się rękami o kolana. Odpoczywał. W końcu wyprostował się, ściągnął wulc katnę i ku naszym oczom odsłonił jasną koszulkę z brązowymi plamami pod pachami. Były tak duże, że nawet kobieta się zdziwiła i zapytała go lekceważąco:

— Panie, myjeta sie w chałupie?

Ale ojciec Roberta nie odpowiedział. Spojrzał się tylko krzywo i coś tam pomruczał do siebie. Zrobił kilka kroków i zszedł z betonowej murawy, pokonany, poniżony przez gówniarzy i kobietę. Nawet syn go nie wspierał. Szedł w kierunku domu. Upokorzony. Jego wulcowski temperament szwankował. Dawniej to gonił, kuflami rzucał w piwiarniach, po mordach lał, że aż jucha leciała. A teraz? Teraz to i nogi już nie te i sił już nie ma. Młodzież też jakaś inna niż ta za jego czasów. W końcu jednak odwrócił się i krzyknął:

— Robert do dom!

I Robert ruszył do domu. Matka dziewczynki wbiła mu jeszcze na odchodne z uśmiechem:

— Umyjta taty.

Zaczęliśmy się powoli zbierać. Lekko oszołomieni sytuacją, rozeszliśmy się do domów w milczeniu.

bogowie osiedla cipens
fot. Marek Locher


9.02.2014

Filmy o tematyce śląskiej

Publikacja 10 albumów, które wpłynęły na mój muzyczny gust.

Memuar z czasów zarazy. Lata dwudzieste XXI wieku.

Filmy drogi

Teksty chronione są prawem autorskim. Obsługiwane przez usługę Blogger.