Jeśli chodzi o cały rok kalendarzowy, to chce mi się żyć tylko do 21 czerwca. Później jakoś mi się odechciewa. Dni robią się krótsze, światła ubywa, temperatura spada, przemiana materii zwalnia, brzucha przybywa. Niby jest lato ale zaraz minie. Zresztą mija niezauważalnie. Człowiek się rozkręca, zaczyna się cieszyć z ładnej pogody, z krótkich spodni i tiszirtów, a we wrześniu jest już po lecie. Robi się chłodno, niby kolorowo, ale to tylko na moment. Jest mokro, dżdżyście, że lepiej siedzieć w domu i nie wychodzić. Zaczynają się bluzy, potem kurtki, jeszcze potem szale, kurtki puchowe, czapki i przemoczone buty. Nie obejdzie się również bez katarów, nieżytów i kampanii reklamowych całej maści medykamentów przeciwko grypie i wirusom. Później sylwester przeze mnie znienawidzony i w zasadzie dopiero na początku lutego zachciewa mi się znów żyć. Nie ma wtedy już mrozów, a jak są, to jakieś majaki kilku dniowe, jakieś ostatnie uściski zimy. I co najważniejsze światła przybywa. Z każdym dniem jest coraz jaśniej, aż do 21 czerwca. Dziwne to, takie z dupy, z kupala. Nie może być cały czas jasno? Polarny dzień, tak jak w Workucie?
Prześlij komentarz