Woniej 2


Wracałem z imprezy, dryfując swobodnym kulemansem przez drugą dzielnicę Chorzowa. Tak mi się jakoś zajebiście szło. Tak miękko, luźno. Może dlatego, że marzyłem o pościelonym łóżku, które czekało na mnie w domu? Nie wiem. 

A może dlatego, że wreszcie air w moich butach zaczął być odczuwalny? Też nie wiem. W każdym bądź razie dobrze mi sie szło w ten niedzielny poranek. Ulice były głuche i prawie puste. Jedynie gdzieś w oddali, co jakiś czas przejeżdżał autobus albo samochód. 

Ptaki też tak jakoś nieśmiało dawały znać o sobie. Ledwo je było słychać. Cisza i spokój.

Dzielnica jeszcze spała. Jeszcze nie obudziła się z przepicia. Na ulicach nie było widać skacowanych typów w spodniach dresowych i laciach na nogach, którzy z pustymi butelkami po piwie, idą do sklepu w swojej kamienicy, by wymienić je na pełne. To nie ta pora. Jeszcze kilkadziesiąt minut snu. Pustka.


Co jakiś czas jednak, mijali mnie odświętnie ubrani ludzie, którzy szli do kościoła na poranną mszę. Na szczęście nie zwracali większej uwagi na moją osobę, więc chyba nie wyglądałem jeszcze tak źle jak na całą noc melanżowania. Dochodziła siódma trzydzieści. Słońce świeciło, w powietrzu czuć było wiosnę. Krzaki i drzewa budziły się do życia, zieleniąc się i puszczając pierwsze pąki. 

A w moim żołądku, po kilku browarach zmieszanych z wódką zeszłej nocy, budziło się solidne gastro i nie wiedziałem czy ja zaraz też nie puszcze… pąka. Byłem trochę zmęczony, ale nie na tyle, by przybić gdzieś gwoździa na klatce albo położyć się na mokrej od porannej rosy ławce. 

Nie, szedłem sobie spokojnie i cierpliwie znosiłem brak snu, delektując się odgłosami i aromatami dochodzącymi z parterowych kuchni kamienic i familoków. Lufciki w oknach tych kuchni były pootwierane do mola. Gospodynie pewnie od rana nastawiały obiad na piecu, tak by po kościelnej sumie, koło godziny trzynastej podać go swoim mężom prosto pod nos. 

Och jaki to był piękny bukiet zapachów. Pod jednym oknem czułem mięso wołowe, piekące się na rolady. Mięso z odrobiną musztardy, boczku, ogórka i cebuli, które skwierczało w brytfance. Oj, co to musiał być za balsam dla podniebienia. Aż sobie stanąłem obok tego okna i chwilę powdychałem. Nie jadłem tej nocy nic i taka woń niedzielnego, śląskiego obiadu aż wykręcała moje kubki smakowe do granic możliwości. 

Gdy już nasyciłem się zapachem rolad, poszedłem dalej. Nasycenie nie trwało jednak długo, ponieważ przechodząc obok ajnfartu, w nozdrza wbił mi się zapach uryny, który całkowicie zabił aromat tradycyjnego, śląskiego drugiego dania. Oddaliłem się czym prędzej od tego ajnfartu, bo poczułem, że ten zapach tak mnie zamulił, że treść żołądkowa zaczęła mi się dźwigać. 

Taki śliski węgorz poruszał się w moim przełyku. Raz w górę, raz w dół. Ale nie uwolniłem go. Oddychanie przez nos pomogło. Uspokoiłem się. Kilka metrów dalej do mojego nosa dobiegł inny zapach. Zbawienny zapach,  który mógłby mnie uratować tego poranka przed śliskim węgorzem. Stanąłem i zacząłem wdychać. Głęboko przez nos, tak żeby ślinianki zaczęły się ślinić, a ślina zaczęła kapać z ust. 

Gdybym mógł, nałapał bym go w jakiś plastikowy worek i pobuchał. Stałem tak dobrą minutę i wdychałem, aż tu nagle otwarło się okno i wyszedł z niego obnażony do połowy typ, wyraźnie skacowany z dymiącym papierosem w ustach i puszką piwa w ręku.
— A ty, po chuj tu stoisz? — zapytał.
— Woniom.
— Te, Lida, jakiś ciul tu stoi i wonio. Badnij sie go. — śmiejąc się, pokazał na mnie palcami, mówiąc przez firankę do swojej żony.
— Mocie dzisioj na łobiod rosół z nudlami? — zapytałem obnażonego typa.
— Te, Lida! Rosół warzys na łobiod? — zapytał żonę, znów ironicznie szydząc ze mnie i popijając browara, poczym odwrócił się w moją stronę z uśmiechem i powiedział — Ja, a co chces trocha?
— Chyntnie bych trocha sie zjod.
— Te Lida, łon sce twój rosół. — znów zawołał przez firankę do swojej żony, śmiejąc się ze mnie — Dać mu?

I nagle Lida przybiegła z pokoju do kuchni. Kawał baby, aż się zląkłem. Była wyraźnie wkurwiona. Zaczęła łapać firankę i wyrzucać swojego pijanego chopa z okna do mieszkania, szarpiąc go i prawie bijąc. Chopowi już nie było do śmiechu, bo okazało się, że boi się swojej kobiety i jest przy niej bardzo mały. Dosłownie maleńki. Próbował się jakoś tam  siłować, ale nie wychodziło mu i na dodatek podczas szamotaniny, piwo z puszki wylał na szyby w oknie i na firankę, a to jeszcze bardziej rozwścieczyło jego kobietę. 

Wzięła więc ścierkę z pieca i zaczęła prać go po plecach. Stałem i śmiałem się pijackim, skacowanym śmiechem. Chop widząc to, dostawał piany na pysku, ale cały jego wkurw, był pacyfikowany przez dominującą kobietę. Nie pomagało mu pokazywanie na mnie palcami. Im bardziej kombinował jak wyjść z opresji i zwalić winę na mnie, tym bardziej obrywał. 

Jedno było pewne, rosołu już dziś nie zje, nie mówiąc o obiedzie. Niestety, w wyniku szamotaniny, ścierka uderzyła w szybę, rozbijając ją na kawałki. Walka ustała, a ich spojrzenia zatrzymały się na mnie. I dopiero wtedy ich małżeńskie dopasowanie charakterów, utworzyło wspólny mianownik.
— Łap tego chuja — wydarła się Lida na swojego chopa.

On w podskokach wpadł do izby. Zauważyłem, że coś tam bierze, coś zakłada i rozkminiłem, że trzeba się ewakuować. Zacząłem biec co sił w nogach, przeskakując z jednej ulicy na drugą. Słyszałem za plecami jak krzyczał, że zajebie, że wpierdoli, ale w miarę zmiany kierunków, jego głos był coraz słabszy. Dobiegłem na przystanek. Autobus właśnie wyjeżdżał zza zakrętu.

woniej bogowie osiedla

16.04.2013

One response to Woniej 2

  1. Anonimowy says:

    Uwielbiam to opowiadanie. Czekam na kolejne. D.

Filmy o tematyce śląskiej

Publikacja 10 albumów, które wpłynęły na mój muzyczny gust.

Memuar z czasów zarazy. Lata dwudzieste XXI wieku.

Filmy drogi

Teksty chronione są prawem autorskim. Obsługiwane przez usługę Blogger.