Таня z Żytomierza i Артём z Chersonia

07 września 2019 
Tania z Żytomierza.

Trzeci peron katowickiego dworca.

- Masz… ma pan ogień… zażigałku? - pstrykając palcami w niewidoczne stalowe krzesiwo zaczepiła mnie młoda, trochę pijana dziewczyna z papierosem w ustach.

Już wcześniej zwróciłem na nią uwagę, w zasadzie na głośne małżeństwo kokoszące się kilka ławek dalej i od razu rozkminiłem, że ludzie ci są ze wschodu, bo po pierwsze, zażigałaka, to po rosyjsku zapalniczka, a po drugie, mężczyźni z tamtych rejonów europy w upalne dni wkładają na stopy wygodne, ale brzydkie etylenowo-winylowe klapki z Chin.

- Niet - odpowiedziałem.

Odeszła zawiedziona w kierunku krawędzi peronu, zerknęła badawczo w dół, jakby chciała wypatrzeć żarzącego się kiepa między torami, lecz po dłuższej chwili chodzenia tam i z powrotem niczego nie znalazła. Smutek wykrzywił jej usta w podkowę. Nie wiedziałem czy zamierza płakać, krzyczeć z niemocy czy może zaraz wpadnie w histerię, dlatego cały czas uważnie ją obserwowałem, aż w końcu ponownie nasze spojrzenia spotkały się.

- U was na wierno niet zażigałki? - spytała powtórnie.
- Niet. - odpowiedziałem i postanowiłem wytłumaczyć, że - Zdjest nielzja kurit, mienty zadzierżą i budiet sztraf.
- Niczewo strasznego - odpowiedziała i spojrzała mi w oczy, a później w torebkę, do której czeluści włożyła rękę.

Mieszała w środku dobre dwie minuty, wyciągnęła puszkę piwa, które rychło otwarła, upiła i odstawiła na stalowe pręty ławki; później w jej palcach znalazły się papiery, rachunki, kwity, kawałki chusteczek i na sam koniec radośnie zatrząsła paczką zapałek. Włożyła papierosa do ust, zapaliła i łapczywie się zaciągnęła. Wypuszczany dym szybko zapiła piwem, dmuchając do środka puszki jakby nasycała resztę złotej cieczy wszystkimi związkami gazowymi i cząstkami stałymi nie pochłoniętymi jak dotąd przez płuca.

- Kak wasze dieła? - uśmiechnęła się do mnie wyluzowana, lecz widząc, że patrzę się na nią dość krzywo, poprawiła się - jak wam idzie?
- Djewuszka, wy możete gawarit pa ruskji, ja panimaju. - odpowiedziałam, zauważając, że mówienie po polsku jeszcze sprawia jej trudność.
- Haraszo. - uśmiechnęła się znów.
- U mienia haraszo, a kak u was? Adkuda wy prijechali?
- My prijechalim z Ukrainy, z Żytomira.

Zgadza się - pomyślałem. Żytomierz leży blisko Kijowa, to pewnie dominującym tam językiem jest rosyjski.

- A wy daljeko jedietie? - zapytała jeszcze raz Tania.
- W Warszawu.
- O, eta kak my. My zdjest na rabotu prijechalim. Mnie zdjest oćień narawitsa. Ja czuwstuwuju siebja kak na kanikułach. Rabotaju w markietie.
- Haraszo. Ja nadziejus szto wy budiete dowolona iz żyzni w Polszy.

I nagle rozbrzmiał z megafonów głos spikera zapowiadający wjazd naszego pociągu. Wstałem z ławki, zarzuciłem plecak na ramiona i podszedłem do białej linii przy krawędzi peronu. Tania natomiast wyrzuciła żarzącego się papierosa na tory. Jej mąż krzyknął na nią aby przyszła wziąć walizki i torby. Syn wskoczył mu na ręce, a w dłoni pojawiła się smycz, na której wisiał dorodny kundel. Weszli do wagonu.

Bogowie Osiedla fot. M.Locher
fot. Marek Locher

07 kwietnia 2023 
Артём z Chersonia

Wyjechałem właśnie ze stolicy międzynarodowym pociągiem relacji Warszawa Wschodnia - Ostrava Svinov do Katowic, gdy w bezprzedziałowym wagonie czeskich drahów, w którym się znajdowałem, nastąpiło prawdziwe pospolite ruszenie z powodu ukraińskiej rodziny z dwójką małych dzieci, dla której zabrakło miejscówek. Podróżni, widząc zmęczenie na twarzach tych ludzi, spowodowane jak się później okazało kilkudniową tułaczką, masowo wstawali i udostępniali swoje miejsca zachęcając do spoczynku. Ja z kolei zajmowałem się pomocą w tłumaczeniu z rosyjskiego na polski oraz upychałem torby i walizki na podłodze i górnych półkach. 

Zamieszanie wywołane roszadą trwało dość długo, ale w końcu cała rodzina usiadła w fotelach i to całkiem niedaleko mnie. Ucieszyłem się, bo miałem możliwość przyjrzenia się im i co najważniejsze, zamierzałem porozmawiać. Nijak to jednak nie wychodziło, ponieważ dzieci uchodźców marudziły ze zmęczenia, a oni sami wyglądali na zdenerwowanych. Postanowiłem, że gdy tylko złapię z którymś z rodziców kontakt wzrokowy, zagadam. Padło na Ukrainkę. Zapytałem po rosyjsku dokąd jadą. Zignorowała mnie. Zapytałem czy wszystko u nich w porządku. Spojrzała w moją stronę, później na męża, jakby chciała uzyskać zgodę na odpowiedź, po czym znów mnie zignorowała. 

- Da, wsjo w pariadkie, spasiba. - odpowiedział jej mąż
- Haraszo - odparłem i zamilkłem. 

Następna godzina upłynęła na obserwacji. Na początku jej, bo wydawała się dzika, jakby pierwszy raz zetknęła się z zachodnią kulturą. Zresztą, potwierdzał to wygląd, a dokładnie ubranie, przede wszystkim praktyczne ze względu na niską temperaturę, ale zdradzające wschodni trend mody. Ciemny płaszcz z grubym kołnierzem, długości trzy czwarte, spięty wielkimi guzikami wisiał na jej barkach. Wełniana czapka z dużym pomponem przez całą podróż ogrzewała głowę. A toporne sapagi przed kolano sterczały na nogach. Zerknąłem jeszcze na zęby. Białe, równe, a dwa złote lśniły w rtęciowym świetle neonu. W dużych oczach natomiast odbijał się ekran telefonu, w który nieustannie patrzyła. Czasami, gdy zabrzęczało powiadomienie, pisała. 

Próbowałem zrozumieć tę kobietę i chyba mi się udawało. Jej mutyzm tłumaczyłem jako obawę przed komplikacjami w podróży. Wolała nie rozmawiać z obcymi aby nie stwarzać niepotrzebnego zagrożenia dla swojej rodziny. A może po prostu ja za słabo znałem rosyjski, źle wymawiałem słowa i ciężko mnie było zrozumieć? Możliwe, dlatego postanowiłem spróbować jeszcze raz. Naprędce ułożyłem w głowie rosyjskie pytanie i otwarłem usta, gdy na między fotelowym stoliku wylądowały bilety kolejowe przygniecione wielką jak bochen chleba łapą.

- Możete skazat? - zapytał mąż - Gdje nam nada presażiwatsa na drugoj pajezd?

Wziąłem bilety do ręki. Spojrzałem. Stacja docelowa Praga. O przesiadce ani słowa, ale skoro pociąg jedzie do Ostrawy, to chyba tam. Wyjąłem telefon, odpaliłem apkę z rozkładem PKP i sprawdziłem.

- Da, wam nada presażiwatsa w Ostrawie.
- A eta gdje? - zapytał zdezorientowany mąż.
- Eta pasledniaja stancja pajezda na katorym my nahodimsaja - odpowiedziałem podkreślając ruchem rąk, że chodzi o ten pociąg.
- Aga - skinął mąż w geście zrozumienia, później spojrzał na żonę jakby szukał potwierdzenia czy zrozumiała.
- Atkuda wy?
- My iz Chersonia.
- S Chersonia? - zdziwiłem się.
- Da, my ubiegajem at wajny. - odpowiedział mąż, zerkając na żonę.
- Da, ja znaju gdje Chersoń. - powiedziałem, po czym przyjrzałem się mężowi, po którym wspinały się dzieci.

Wyglądał na silnego mężczyznę, lekko po pięćdziesiątce, ale według mnie mógł być młodszy. Ślady ciężkiej pracy widoczne na rękach i twarzy zdradzały, że pochodzi prawdopodobnie z podchersońskiej prowincji gdzie być może w przeszłości zajmował się uprawą roli w Sowchozie. Na owalnej twarzy pełnej zmarszczek, ubarwionej czarnymi wągrami zmęczenie połączone z wymuszonym uśmiechem zdradzało trud podróży.

- Wy dałgo w puti? - zapytałem
- Piat dniej. - odpowiedział.

Kiwnąłem głową oznajamiając współczucie, następnie znów zacząłem go obserwować. Gruby płaszcz z kołnierzem ciasno opinał potężne cielsko. Gdzieniegdzie pot perlił czoło. Musiało mu być ciepło w tych ortalionowych spodniach, wełnianym golfie i sapagach przypominających peerelowskie Relaksy. Ale nie rozbierał się, jego żona też. Siedzieli na fotelach poubierani dzielnie znosząc niewygody i niesforność dzieci. Wiedziałem dlaczego. Bo śmierdzieli. Śmierdzieli kilkudniowym potem pomieszanym z brudem wszystkich miejsc w których spali. Śmierdzieli dworcami, poczekalniami i publicznymi toaletami.

- S naczala my w Kijów pajechali. - odezwał się nagle - Adin dień w puti. Spali na wakzale dwa dni. Iz Kijowa ujechali w Warszawu. Na granice toże adno sutku spali na pajezdie. W Pragie budiem u siestry żeny spat.
- Ponjoł was, ponjoł. - odpowiedziałem.

Żal mi było tych ludzi, a szczególnie jego. Pewnie w torbach mieli cały swój dobytek, najpotrzebniejsze rzeczy, a podróż traktowali jako transfer do niekoniecznie lepszego świata, ale spokojniejszego. Decyzja o porzuceniu dotychczasowego życia musiała kosztować go wiele odwagi. Dwójka małych dzieci, wystraszona żona i jedyny życiowy cel - dotarcie do Pragi, by spotkać się z krewnymi. Hardcore. O finansach już nawet nie wspominam, bo same bilety na międzynarodowe pociągi to już majątek. 

Patrząc na nich, zastanawiałem się czy ja bym się zdecydował na taki krok, gdyby z nieba spadały bomby i rakiety. Zdecydowałbym się! Już 24 lutego 2022 byłem zdecydowany. Gdy rozpoczęła się wojna na Ukrainie przez dwa miesiące jeździłem samochodem z pełnym bakiem benzyny na wypadek wywózki rodziców do Niemiec. Zawiózłbym ich. A później wrócił. Na Śląsk oczywiście, by bronić tego najfajniejszego miejsca na kuli ziemskiej. 

Ale, no właśnie, słyszałem, że Ukraińcy w sile wieku nie mogą ot tak wyjeżdżać za granicę w czasie wojny. Więc on, jako ojciec dwójki dzieci, musiał nieźle kombinować, żeby przekroczyć granicę. Ciekawiło mnie to, ale nie zamierzałem pytać jak tego dokonał. Zamierzałem mu pomóc, pomóc jego rodzinie w razie potrzeby. 

Okazało się jednak, że to on mi pomoże, ponieważ na skutek walających się wszędzie walizek i toreb, a co za tym idzie ścisku, moja noga, a dokładnie mięśnie, doznały nagłego skurczu wykrzywiając twarz z bólu. 

On, widząc, że chwytam się w okolicach podkolana nakazał swojemu synowi Артёму, aby chwycił za łydkę i wyprostował mi nogę. Dzielny Артём, na początku nieco zdezorientowany, zrobił to i ból łagodnie zaczął przechodzić. Podziękowałem dzieciakowi i ojcu oczywiście. 

Do końca podróży już się nie odzywałem. Myślałem. Chciałem dać dzieciakowi jakiś mały souvenir, długopis, kolorową zakładkę do książki, cokolwiek, ale nie posiadałem nic takiego w plecaku. Gapiłem się w telefon, próbowałem czytać książkę, ale jakoś nie potrafiłem się skupić. 

Wyszedłem w Katowicach. Nie pożegnałem się, bo w wagonie było za duże zamieszanie. Na peronie próbowałem chwycić kontakt wzrokowy z nim, z nią albo z Артёмом. Stałem nawet kilkanaście sekund przy oknie. Niestety, nikt z nich na mnie nie spojrzał. Poszedłem, a oni odjechali. Do lepszego świata. Mam nadzieję, że znaleźli tam spokój i szczęście.

Bogowie Osiedla fot M.Locher
fot. Marek Locher

Zdjęcia - Marek Locher

2.07.2023 Leave a comment

Wtedy czułem się dobrze cz.2

z cyklu - Le flaneur silésien

W porannym tramwaju z Zawodzia do centrum Katowic większość pasażerów pogrążona w stendbaju próbowała wykorzystać ostatnie minuty drzemki. Niektórzy przyssani do szyb tępym wzrokiem gapili się w miasto. Podkrążone oczy oraz opuchnięte twarze zdradzały zmęczenie monotonią roboczych dni. Obserwowałem ich. Wyglądali na zniewolonych, jakby nie mogli się uwolnić od codzienności. 

Bogowie Osiedla
Fot. Marek Locher

Ja za to cieszyłem się wolnością, bo codzienność zależała tylko ode mnie i nikogo więcej. Nie odczuwałem również zmęczenia, wręcz przeciwnie, tryskałem energią o brzasku, a to chyba za sprawą ośmiogodzinnego snu jaki ostatnio miewałem. Tramwaj szurał do przodu. W pełni świadomy nie sprecyzowałem przystanku docelowego. Po prostu jechałem. Tak jak oni. Tylko że ja ubzdurałem sobie, że wysiądę tam gdzie będzie mi się podobało i zrobię to wtedy gdy, słońce znajdzie się w złotej godzinie. Dlatego odliczałem minuty na zegarku, sprawdzałem też w apce dokładny czas tego zjawiska zgodny z moim położeniem. Zza szyby zaś zerkałem na kolory nieba, które z granatowo - niebieskich przechodziły w złoto - pomarańczowo - żółte. Mknąłem po szynach, a gdy nadeszła odpowiednia chwila, wysiadłem. 

Bogowie Osiedla
Fot. Marek Locher

Tramwaj zniknął za zakrętem, a mnie ukazała się zabudowana kamienicami ulica Pierwszego Maja, na której stanąłem jak zwykle frontem do budynków i rozpocząłem obserwację. Oczywiście z nadzieją na znajome uczucie trankwilizacji, które tego poranka postanowiłem zasymulować naiwnie myśląc, że powinno być jeszcze bardziej intensywniejsze. Nic bardziej mylnego. Nie nadchodziło. Pustka. Szum miasta również nie pomagał, mimo że samochody przejeżdżały po jezdniach, tramwaje ślizgały się po szynach, ludzie kłębili się na chodnikach niczym mrówki. Nie czułem tego. I nawet gdy otoczenie mieniło się złocistymi barwami, spokój nie nadchodził. 

Bogowie Osiedla
Fot. Marek Locher

Machnąłem na to wszystko ręką i czym prędzej skierowałem swoje kroki do Żabki. Tam kupiłem dwie butelki piwa. W rejonie ulicy Racławickiej, tuż przy przejściu podziemnym na perony, w pobliżu garaży, znalazłem ustronne miejsce, gdzie usiadłem na kawałku betonu, wyjąłem klucze z kieszeni i podważyłem kapsel. Po kilku łykach opanował mnie spokój. Nie była to jednak trankwilizacja, ponieważ trankwlizacja trwa krótko, a spokój ten trwał permanentnie luzując cały mój układ nerwowy. Szum przejeżdżających pociągów dodatkowo jakby go wzmacniał. 

Opowieści Karbonowe
Fot. Marek Locher

Siedziałem, kontemplowałem, obserwowałem świat i doszedłem do wniosku, że jest do przyjęcia jedynie przez kilkadziesiąt minut dziennie, czyli około czterdzieści minut rano i czterdzieści minut wieczorem, bo tyle zazwyczaj w Polsce trwają złote godziny. Postanowiłem, tutaj właśnie na tym kawałku betonu znajdującym się przy stacji Katowice Zawodzie, że do końca życia, jedynie w tych przedziałach czasowych będę pił alkohol. Szkoda, bo było parę minut po siódmej, a to oznaczało, że po dwóch browarach albo będę pił dalej i przed południem pójdę spać, albo będę musiał czekać o suchym pysku do następnej złotej godziny czyli do osiemnastej trzydzieści. Wybrałem tę pierwszą opcję i w drodze na przystanek wstąpiłem do Żabki. Wtedy czułem się dobrze.

Zdjęcia  - Marek Locher Silesia-Day-By-Day

16.06.2023 Leave a comment

Wtedy czułem się dobrze cz.3

 z cyklu - Le flaneur silésien

W godzinach wczesnowieczornych przejeżdżałem przez świętochłowickie Piaśniki. Tramwaj mozolnie pokonywał skrócony odcinek z Chebzia do Chorzowskich Wodociągów, a ja wreszcie mogłem przyjrzeć się okolicy skąpanej w złotej godzinie, która tego dnia nadawała błyszczącą poświatę brunatnej cegle kamienic przy Trzeciego Maja. Podczas jazdy znów poczułem znajome uczucie trankwilizacji zmuszające mnie do wyjścia na przystanku przy Kauflandzie. Wysiadłem.

Rozglądnąłem się po okolicy i stanąłem frontem do pierzei budynków. Dobroć jaka z nich płynęła zamroziła moje ruchy. Stałem jak elektryk podpięty do stacji ładowania i chłonąłem, a wyludnione ulice oraz znikomy ruch samochodowy tylko katalizowały ten proces. Tym razem nie przenosiłem się w czasie, nie widziałem żadnych historycznych landszaftów zapamiętanych z przedwojennych widokówek. Czułem, że to mi nie potrzebne. Jedyne co czułem to spokój. Spokój emanujący z tej okolicy. 


Bogowie Osiedla

I to była czysta trankwilizacja, bez żadnej chemii przyjmowanej doustnie, pochodząca prawdopodobnie z aury jaka unosiła się w tym miejscu. Znów próbowałem utrzymać ten stan jak najdłużej w sobie, ale po kilku chwilach jego intensywność zaczęła maleć. Im bardziej wytężałem zmysły, spinałem się, tym szybciej uczucie wypełniania zanikało. Aż zanikło całkowicie. Wróciłem do rzeczywistości i w spokoju zacząłem zaglądać w podwórka kamienic. 

Wchodziłem wszędzie gdzie się dało, w każdy otwarty einfahrt, w każde otwarte drzwi klatki schodowej. Dziwne. Ludzie jakby pochowali się w mieszkaniach. Nawet nie obcinali zza firanek co wielokrotnie zdarzało się przy moich wścibskich eksploracjach. Zwykle w takich miejscach nosiłem miano intruza, który włazi i patrzy na to, na co nie nie powinien. 

Tym razem cisza, martwa cisza oraz wiatr muskający chłodnym jęzorem porozrzucane po placu zabawki, wiatr grający smutne melodie na rozwieszonych sznurach do prania. Wyjąłem smartfona z kieszeni z zamiarem utrwalenia tego stanu rzeczy, bo w głowie mi się nie mieściło, bym przy ruchliwej ulicy w Chorzowie nie zdołał trafić na żywego człowieka. 


Bogowie Osiedla

Pstryknąłem parę fotek. W placu, ostrząc soczewkę aparatu, zauważyłem na drzwiach wejściowych do klatki schodowej jakieś znaki. Podszedłem bliżej, spojrzałem, rzeczywiście, na lewym skrzydle oraz na ramiaku widniały duże litery F. Domknąłem prawe skrzydło i pojawiła się trzecia litera F. 

FFF. Wrota piekieł. Zaciekawiony szatańskim symbolem przekroczyłem próg kamienicy. Sień wydawała się zadbana, nawet widna, bo oświetlona ledową żarówką wkręconą do ceramicznej oprawy na którą nakręcono przezroczysty słoik w celu zabezpieczenia przed kradzieżą. 

Ściany nie odrapane, drzwi do mieszkań odmalowane błyszczącą farbą zdradzały chyba niedawny remont klatki schodowej. Wiarygodność tej hipotezy dopełniał zapach, lekko budowlany, chemiczny, w każdym razie nie organiczny. Na wprost mnie znajdowało się wyjście frontowe, do którego zmierzałem cichymi krokami tak by nie wzbudzić niepokoju mieszkańców kręceniem się po sieni. Chwyciłem za klamkę, otwarłem i wyszedłem na ulicę Trzeciego Maja. Ruchliwą, choć nie tłoczną o tej porze.

14.06.2023 Leave a comment

« Starsze posty

Filmy o tematyce śląskiej

Publikacja 10 albumów, które wpłynęły na mój muzyczny gust.

Memuar z czasów zarazy. Lata dwudzieste XXI wieku.

Filmy drogi

Teksty chronione są prawem autorskim. Obsługiwane przez usługę Blogger.