SK

Pociąg dość szybko sunął po gładkich, bezstykowych szynach, a ja siedziałem w ośmioosobowym przedziale i czułem się trochę jak łyżeczka w za ciasnym bucie, upchany między tęgimi babami, a grubokościstymi dziadami. Zastanawiałem się kim są ci ludzie, skąd jadą i dokąd przede wszystkim. Z nudów podsłuchiwałem rozmowy domyślając się, że niektórzy wracają z pracy, inni z miasta, a po sposobie mówienia, twarzach i spracowanych dłoniach rozpoznałem, że to mieszkańcy wsi, którzy poświęcili swoje życie uprawie roli.

Gdy znużył mnie ich jazgot i przestałem się skupiać na opowiadanych historiach, wkleiłem wzrok w okno, rozmyślając na jakiej stacji mam wysiąść. Krajobraz za szybą specjalnie się nie zmieniał, pola długie po horyzont obnażały swój bezkres, raziły jaskrawymi kolorami żółtego rzepaku ozimego, czasami tylko ledwo zauważalnie przemknęła przed oczami mała stacja, na której z niebieskiej tablicy na peronie ledwo odczytywałem nazwę miejscowości.

I właściwie tylko po rozmytych prędkością literach orientowałem się, że przemieszczam się na zachód, na peryferia województwa dolnośląskiego w kierunku niemieckiej granicy. Nagle pociąg zwolnił, proszące się o kroplę oliwy hamulce zapiszczały, zatrzymując jednocześnie cały skład. 

Coś mnie podkusiło żeby opuścić przedział, więc w jednej chwili zerwałem się z miejsca, powiedziałem współpasażerom do widzenia i wyszedłem na duszny i gorący korytarz. Początkowo trudno mi było przedostać się do drzwi, ale później okazało się, że przede mną jest wiele osób chcących wyjść na zewnątrz.

Kiedy w końcu stanąłem na wybrukowanym trylinką peronie zerknąłem na lokomotywę oraz wagony. Już w środku podejrzewałem, że nie ciągnie nas stary spalinowóz, tylko jakaś nowsza maszyna. I nie myliłem się, bo obok dumnie prezentowała się Pesa Gama o symbolu SU160 spięta z kilkoma starszymi wagonami przedziałowymi. Kiedy na semaforze kolor światła zmienił się na zielony, pociąg powoli ruszył, by po chwili rozpędzić się na dobre i zniknąć za zakrętem w oparach czarnych spalin.

Odwróciłem głowę, moją uwagę skupiły tablice informacyjne z napisami - “do miasta” i instynktownie poszedłem w tym kierunku nie szukając nawet nazwy stacji na której wysiadłem. Gdy znalazłem się poza obszarem kolejowym, krajobraz wydał się dziwnie znajomy. W oddali majaczyła kolonia górnicza Richter, gdzieś obok kopalniana sortownia z ogromnymi taśmociągami, ciężarówkami z przyczepami na węgiel oraz mnóstwem wagonów węglarkowych wąskiego toru. Blaszane garaże stojące na dużym, przy ogródkowym parkingu również tkwiły na swoich miejscach, co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że jestem w rodzinnym mieście, a nie gdzieś w strefie przygranicznej. 

Wszedłem w głąb kolonii, rozejrzałem się wokół i pewnym krokiem podreptałem wzdłuż chodnika oddzielającego długi ceglany budynek familoka od chlewików. Przy jednej z klatek schodowych zauważyłem nowy, konstrukcją przypominający holenderską damkę, biały rower, na który wsiadłem, nacisnąłem kilka razy na pedały i ruszyłem przed siebie pozwalając by okrągła ziemia powoli się pode mną toczyła. 

Jechałem spokojnie delektując się leniwym klimatem panującym w tym miejscu. Później rozpędziłem się trochę, by po chwili przestać pedałować i swobodnie, na wolnym biegu, tak by nie stracić równowagi dryfować minimalną prędkością. Dotarłem do torów kolejowych przy wąwozie, zatrzymałem się i zerknąłem na szlak zastanawiając się czy aby nie tędy przed chwilą jechałem pociągiem. Sceneria nie przypominała tej za oknem, więc zawróciłem i znów rozpędziłem się z zamiarem niespiesznego przejazdu, tym razem asfaltową drogą przez sam środek familoków. 

W miarę posuwania się naprzód, droga, a w zasadzie nawierzchnia zaczęła się zmieniać na żużlową, białe opony z metra na metr brunatniały, a ja nieoczekiwanie znalazłem się na terenie rodzinnych ogródków działkowych “Szarotka”. Jadąc powoli przed siebie wzdłuż plecionych siatek ogrodzeniowych, niekształtnych altan, szklarni z przeźroczystych foli i żeliwnych wanien służących jako rezerwuary wody zorientowałem się, że rower na którym siedzę wygląda na komunijny. 

Wyobraziłem sobie dziewczynkę w białej tiulowej sukni, która po nieszporach jeździ pod familokiem, pedałuje co sił w nogach,  zataczając kółka i nasyca się swoim nowym prezentem w ten piękny dzień pierwszego pełnego uczestnictwa w mszy świętej. Kiedy oprzytomniałem, spostrzegłem że dojechałem do czerwonego szlabanu przed którym stał żołnierz o owalnej twarzy ozdobionej długą islamską brodą, ubrany w polowe moro zakończone białym turbanem na głowie. W rękach trzymał karabin AK-47. 

Trochę się zdziwiłem, bo wyglądał dość egzotycznie jak na te strony, ale postanowiłem odważnie zapytać czy można jechać dalej. Odpowiedział po polsku, że wstęp do Śląskiego Kalifatu chrześcijanom jest zabroniony. Przyjąłem tę wiadomość z dziwnym spokojem i spojrzałem w dal, na łososiowe niebo, a w zasadzie na horyzont, na którym mieniły się wysokie minarety oraz połyskujące w pomarańczowo-żółtej poświacie złote kopuły meczetów zakończone na szpicu lśniącymi półksiężycami. Z oddali słyszalny był azan czyli śpiew Muezina wzywający wiernych na modlitwę. 

Wśród tych wszystkich bajecznie wyglądających budowli kręciły się koła kopalnianych wież wyciągowych sugerujące wydobycie czarnego złota spod ziemi. Rdzawe refleksy malowały konstrukcje szybów na czerwono, a powietrze drgało od wysokiej temperatury. Przeniosłem wzrok na szlaban, a dokładnie na przejście, tak, bo to było śląsko-arabskie przejście graniczne i zauważyłem, że do Śląskiego Kalifatu wjeżdżają samochody, których tablice rejestracyjne ozdobione w arabskie szlaczki zawierają także litery SK. Spochmurniałem.

Natychmiast odwróciłem rower o sto osiemdziesiąt stopni, wsiadłem i popedałowałem przed siebie. Nagle sceneria wokół mnie zmieniła się radykalnie, jakbym wjechał do innego świata, jakby kalejdoskop obrócił się a szkiełka przemieściły, tworząc nowe figury geometryczne. Znalazłem się między familokami na ulicy bytomskiej w Michałkowicach. Palące się niebo zniknęło skrząc jedynie czerwonymi zorzami na tle niebieskiego koloru. Jadąc na wolnobiegu zauważyłem chłopaka i dziewczynę w strojach komunijnych. 

Zatrzymałem się i zapytałem gdzie idą. Ściskając w dłoniach skarbczyki odpowiedzieli wystraszeni, że na nabożeństwo majowe po czym odeszli w pośpiechu. Obserwowałem ich jeszcze kilka minut. Jego granatowy garnitur lśnił, a jej biała sukienka i lakierki błyszczały w promieniach słońca. I jakoś tak łzy zeszkliły moje oczy, zmoczyły rzęsy i zaczęły spływać po policzkach oznajmiając słonym smakiem, że Muzułmanie pozbawili nas wartości chrześcijańskich, że nakazują nam żyć według ich zasad, że pewnie wprowadzą własny ustrój, że zamkną kościoły i już nikt nigdy nie pójdzie na majówkę. 

Płacz był tak intensywny, że zaczęłam się miotać na wszystkie strony, serce waliło jak oszalałe, by w końcu wyrwać mnie ze snu.


ETH-Bibliothek Zürich, Bildarchiv / Fotograf: Bärtschi, Hans-Peter / SIK_03-036937 / CC BY-SA 4.0



17.02.2023

Filmy o tematyce śląskiej

Publikacja 10 albumów, które wpłynęły na mój muzyczny gust.

Memuar z czasów zarazy. Lata dwudzieste XXI wieku.

Filmy drogi

Teksty chronione są prawem autorskim. Obsługiwane przez usługę Blogger.