Dzieciństwo, które przyszło mi spędzić w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku pachniało kreozotem karbonowym. W upalne dni charakterystyczna woń smoły unosząca się nad torami, wiodła mnie wzdłuż szlaku kolejowego pełnego przeładowanych węglem wagonów, mozolnie ciągniętych przez potężne gagariny.
Wtedy to brązowe podkłady kolejowe pociły się oleistą cieczą zostawiając na palcach i ubraniu trudne do usunięcia smoliste plamy. Po powrocie do domu matka narzekała na brudne ciuchy, ojciec zastanawiał się czym można się tak zmarasić, a ja chciałem się od nich dowiedzieć co to za substancja. Nie potrafili mi odpowiedzieć. Pytałem więc starszych kolegów, którzy pytali swoich ojców pracujących na kolei, a ci odpowiadali, że to kreozot, toksyczny środek do przeciwgrzybicznej impregnacji drewna.
W tę toksyczność nie wierzyłem, dlatego z ciekawości pchałem palce do maleńkich wyszczerbionych dziur w drewnianym podkładzie i rozprowadzałem ciecz na stalowej powierzchni szyny obserwując jak zasycha i paruje. Później wyjmowałem z podkładu maleńkie, najintensywniej pachnące drzazgi i układałem na nasypie w mikro stosy. Całość podpalałem zapałką i cieszyłem się czarnym, gryzącym dymem.
W chłodniejsze dni, snułem się po torach zbierając rudę żelaza, która na zakrętach wysypywała się z wagonów. Maleńkie kulki doskonale pasowały do szlojdra. Podczas tych poszukiwań odczuwałem adrenalinę wywołaną miejską legendą zwiadówy czyli lokomotywy patrolującej szlak kolejowy.
Kiedy trumna z charakterystycznym pomarańczowym zderzakiem pojawiała się na horyzoncie, schodziłem z torowiska i chowałem się gdzie tylko się dało. Następnie z ukrycia obserwowałem czy na burtach stoją oparci o barierki ludzie. Najczęściej stali i rozglądali się wokół. Bałem się ich, bo wieść z familoków niosła, że chwytają i zabierają dzieci ze sobą, a później przekazują starym, wypisując spore mandaty za przebywanie w miejscach niedozwolonych.
Starzy oczywiście nie wiedzieli, że każdą wolną chwilę spędzam na torach przy kopalni. Nie interesowało ich to. Byli zapracowani i wystarczało im, że każdego dnia widzą mnie całego i zdrowego.
Dysponując takim kredytem zaufania starałem się nie stwarzać podejrzeń i na wieczorne pytania - gdzie tak długo byłem - odpowiadałem - za blokiem, na placu zabaw. Przyznaję, że kłamałem, ale nie wyobrażałem sobie, by za chodzenie na bana, starzy pozbawili mnie wolności stosując tak zwany sztubenareszt czyli zamknięcie na kilka dni, tygodni lub miesięcy w domu.
Bana była moją enklawą, tam czułem się wolny i paradoksalnie - bezpieczny. Bana wyzwoliła we mnie także chęć poznawczą świata, ponieważ zacząłem się zastanawiać dokąd wiodą tory, dokąd jadą wyładowane węglem pociągi, jaka jest następna stacja. Za uzbierane pieniądze kupiłem w księgarni kilka planów miast i próbowałem połączyć w całość. Gdy po problemach ze skalą w końcu wytyczyłem całą linię kolejową, którejś soboty wyszedłem na szlak.
Prowadził mnie strach, strach przed nieznanym, strach dodający sił by rozczarować wyobraźnię. Chciałem się przekonać co znajduje się tam dalej, dalej za zakrętem. Chciałem to odkryć, zobaczyć, poczuć. Dlatego szedłem, szedłem przed siebie oglądając się czasami do tyłu czy nic nie jedzie. Szedłem małymi krokami, od podkładu do podkładu, szedłem grzęznąc podeszwami w kamiennym tłuczniu. Aż doszedłem.
I wtedy tak naprawdę poczułem się spełniony. Serce zabiło mocniej, bo widok jaki się przede mną rozpościerał był zupełnie inny od tego, który sobie wyobrażałem. Szybko jednak zaakceptowałem rzeczywistość, a uczucie przyjemności odkrycia czegoś nieznanego zupełnie mnie zdominowało. Tak, to była ta ciekawość świata, która katalizowana kreozotem karbonowym wypełniła mój mózg i rozeszła po całym ciele wzbudzając do dziś emocje przed nieznanym.
A bana? Wyzwoliła miłość nie tylko do kolei, torów i taboru, ale także do industrialu, kopalni, hut i kominów.
kolonia Richter, Siemianowice Śląskie |
Prześlij komentarz