Dwa dni przed czterdziestymi urodzinami znalazłem się w Monaco, a dokładnie w osiedlowej dzielnicy La Condamine, na jednej z uliczek prowadzących do zatoki. Stałem oparty o mur budynku trzymając w dłoni plastikowy kufel z piwem i nasłuchiwałem ryku silników wydobywającego się zza wielkich ekranów specjalnie zamontowanych wzdłuż toru formuły pierwszej. Dźwięki, dotychczas znane mi tylko i wyłącznie z telewizyjnych transmisji, w rzeczywistości okazywały się donośniejsze i bardziej drażniące ucho. Ich natężenie zależało od ilości przemykających bolidów. A przemykało ich całkiem sporo, ponieważ trwała właśnie parada samochodów przed głównym wyścigiem i kierowcy reklamowali swoją obecność obficie dodając gazu.
Z politowaniem spoglądałem na trybuny uginające się pod widzami. Przypuszczałem, że musieli tam siedzieć prawdziwi fani tego sportu, skłonni do poświęceń, bo nie straszny był im udar słoneczny, permanentna utrata słuchu i cena biletu, która zaczynała się od pięciuset euro. Ja natomiast, obserwowałem kolorowe kształty samochodów przez szczelinę między ekranami i wcale nie było mi żal, że tam nie siedzę, wręcz przeciwnie, bardziej interesowali mnie ludzie, którzy przybyli z całego świata i tłumnie oblegli ulice miasta. Z daleka przypominali mrowie ciał przemieszczające się we wszystkich kierunkach, wchodzące w każdy zakamarek, kotłujące się przy budynkach, sklepach, klatkach schodowych. A tuż obok miejsca gdzie stałem, dosłownie wpadali na siebie, trącali barkami, obwąchiwali się jak psy.
Po ostatnim łyku piwa, namierzyłem uliczny stragan z dystrybutorem i już chciałem zrobić krok by scalić się w jedność, gdy nagle kłębiący się motłoch zaczął rzednąć, rozstępować się na boki jak morze czerwone szykujące się do przejścia Izraelitów i Mojżesza. I rzeczywiście. Środkiem ulicy na 22-calowych felgach toczył się Bentley Flying Spur, trzeciej generacji, o grafitowym kolorze nadwozia. Szofer z wyczuciem manewrował limuzyną starając się by nikogo nie potrącić, ale przejazd budził tak duże zainteresowanie, że ludzie zatrzymywali się i zaglądali w przyciemnione szyby z nadzieją na rozpoznanie pasażerów z tylnej kanapy.
Postanowiłem również skupić uwagę na Bentleyu, bo muszę przyznać, że nie widziałem jeszcze takiego samochodu na własne oczy. Potężna konstrukcja grilla budziła respekt, karoseria z chromowanymi wstawkami błyszczała w słońcu, a elektryczny silnik cichutko szumiał. Podejrzewałem, że była to hybryda, ponieważ tak ciężką jednostkę na trasie pewnie napędzał dość pojemny silnik spalinowy.
Limuzyna niespodziewanie zatrzymała się obok mnie. Tylnymi drzwiami wyszedł elegancki dojrzały mężczyzna, trochę szpakowaty, z ciemnymi okularami na nosie. Ubrany schludnie, choć łachy jakie miał na sobie musiał prawdopodobnie uszyć znany projektant mody. Z drugiej strony wyszła młodsza kobieta. Być może córka albo kochanka. Równie elegancka. Nie potrafię określić jakie materiały miała na sobie, ale gdy tylko nań spojrzałem od razu zauważyłem, że nie były to ciuchy z sieciówki.
Mężczyzna zawołał kobietę do siebie, a szoferowi dał znak powrotu. Następnie spojrzał na mnie, pogmerał w kieszeni marynarki i wyjął monetę. Po chwili odezwał się po francusku i wyciągnął rękę chcąc wrzucić, jak się okazało, dwa euro do mojego pustego kufla. Odsunąłem plastik i odpowiedziałem - no, thanks! Speszył się. Wzruszył ramionami, coś tam jeszcze odburknął i odszedł z kobietą w kierunku trybuny VIP, radośnie podrzucając pieniążek w górę. Wtedy właśnie zrozumiałem, że jestem obrzydliwie bogaty.
Prześlij komentarz