Na kopalnianym placu, gdzie w kolejce po orzech, kostkę lub groszek zwyczajowo parkowały ciężarówki z całej Polski, ciężkie, lipcowe powietrze gęste od pyłu węglowego, kłębiło się nad powierzchnią popękanego asfaltu. Niskie drzewa i bujne krzewy oddzielające miejsce załadunku od kolonii familoków nie filtrowały należycie atmosfery, przez co czarne ziarenka pomieszane z kurzem błąkały się między zębami niczym fusy z kawy.
Mknąłem wolno przez Richter swoim czerwonym Pelikanem na popielatych oponach, które wraz ze sprężynami siodełka Romet amortyzowały podskoki na wybojach. Zniszczona przez przeładowane wywrotki droga sprawiała wręcz radość oraz sprawdzała wytrzymałość topornego składaka znalezionego pół roku wcześniej pod choinką. Kilka metrów za mną na Wigry 3 z terenowym bieżnikiem jechał kolega, obok niego na Jubilacie 2 inny kolega i jeszcze jeden kolega na srebrnym Universalu. Trasę znaliśmy na pamięć, wystarczyło przejechać przez wąski tor, dziki skwer przy blaszanych garażach, aby znaleźć się na upragnionej miejscówce. Toczyliśmy się, powoli, niespiesznie, delektując się nieboskłonem typu CAVOK, promienistym słońcem, które sprzyjało dobremu humorowi. A gdy dotarliśmy na miejsce, rozdzieliliśmy się anektując cały plac dla siebie i rozpoczęliśmy rajdy.
Zapowiadała się dobra kurzawa. Brak opadów i jakiejkolwiek wilgoci wzmagał tumany kurzu, które dodatkowo wznosiliśmy hamując na szlag. Nazywaliśmy to hamplami. Chodziło o to, by zostawić za sobą jak najdłuższy ślad bieżnika na asfalcie podczas ślizgania się na zablokowanym tylnym kole. Wypada wspomnieć również o odgłosach hampli, bo im głośniejszy pisk, tym większy szacunek wśród kolegów. Czasami w trakcie tych kontrolowanych poślizgów szurające opony nie wytrzymywały tarcia i spękany kord uwalniał dętkę na zewnątrz. Robił się tak zwany cycek, który zwiastował rychłe zakończenie zabawy, i który to najczęściej pękał pod wpływem chropowatego podłoża.
Na szczęście dziś nic takiego nie miało miejsca i nasza kurzawa trwała w najlepsze. Pokolorowani, bardziej zakamuflowani na czarno, jeździliśmy w najlepsze, nie przejmując się tym, że matki będą po nas krzyczeć, że wszystkie ciuchy ze złości od razu wrzucą do pralki, że ojcowie znów będa musieli smarować łańcuchy, łożyska i inne mechanizmy, i że naklną się przy tym jak szewce. Nie obchodziło nas to. Łapaliśmy chwilę. Tu i teraz. Na brudnym, węglowym parkingu, gdzie dla dzieciaków ze śląska, kurzawa, to jedna z odziedziczonych po starszych kolegach zabaw. Z czystym sercem, choć zapylonymi płucami przyznam, że dorastaliśmy w erze Carbon, gdzie czarne złoto zalegało na zwałach, gdzie rytm życia wystukiwał gong zjazdów i wyjazdów spod ziemi, a kopalnia żywiła całe rodziny. Ta era miała się wkrótce skończyć, ale nikt z nas w to nie wierzył.
Na tym właśnie miejscu był plac węglowy kop. Siemianowice |
Prześlij komentarz