Słowa magnetowid praktycznie nigdy nie używałem. Wolałem video. Brzmiało zachodnio i enigmatycznie. Nie miałem za to problemów z magnetofonem, który przyjął się idealnie w moim słowniku. Może dlatego, że nie ma bardziej popularnego określenia na to urządzenie. Nie wiem, ale magnetowid to nazwa, która do dziś bardzo mi się nie podoba i kojarzy głównie z konserwatywnymi komuchami, którzy posługiwali się nią, żeby nie ulec kapitalistycznym wpływom świata zachodniego. To dziwne, wiem, ale nic na to nie poradzę. W tekście będę stosował termin video.
Dobra, w 1987 roku pojawiało się w naszym mieszkaniu video. Oczywiście tej samej marki co telewizor, ponieważ postanowiliśmy z rodzicami postąpić zgodnie z osiedlową legendą czyli: kupić cały komplet, by uniknąć problemów z kompatybilnością. Po wielogodzinnym zmaganiu się z podłączeniem, proszeniu sąsiadów o pomoc, metodą prób i błędów w końcu udało nam się uzyskać obraz z kasety VHS. Radość opanowała betonowy kwadrat. Niestety nie na długo, ponieważ instrukcja w języku angielskim uniemożliwiała zaawansowaną obsługę urządzenia do magnetycznej rejestracji obrazu na taśmie magnetycznej. Na szczęście wielodniowe grzebanie w słowniku oraz intuicyjne naciskanie odpowiednich klawiszy pozwoliło wreszcie na pełną eksploatację i całkowite zrozumienie zasady działania niektórych funkcji.
I tak zacząłem oglądać filmy na video. Na początku kasety przynosiłem od kolegów. Później, gdy limit tytułów się wyczerpał, zapisałem się do pierwszej w mieście wypożyczalni. Od tej pory każdy weekend oznaczał domowy seans. Wciąż jednak brakowało mi moich kaset, by móc się swobodnie wymieniać. Po urodzinach uzbierałem trochę pieniędzy i kupiłem w sklepie z artykułami zagranicznymi dwie czyste Adachi E180. Dodam, że w kalendarzu widniały już wczesne lata dziewięćdziesiąte i sklepów z takim asortymentem pojawiało się coraz więcej. Pewnej soboty zaprosiłem do domu znajomego, który przyniósł video (wiem, lepiej brzmiałby magnetowid) i za pomocą kabli czincz-czincz przegrałem od niego cztery filmy. Trwało to około sześciu godzin, bo każdy z nich musieliśmy oglądać. Ale co tam, najważniejsze, że moje kasety wypełniły się obrazem i mogłem je opisać, dodając do każdego tytułu HIT.
O wymianie dowiedziałem się tak jakby przy okazji. Pewien koleś często chwalił się tytułami, na które w wypożyczalni trzeba było się zapisywać i czekać tygodniami, a które całkiem normalnie pojawiały się w drugim obiegu. Gdy chciałem coś od niego pożyczyć, odpowiadał, że już tego nie ma, bo zamienił się na co innego. Trochę mnie to frustrowało, więc kiedyś zapytałem go czy nie zabrałby mnie z sobą na takie nazwijmy to spotkanie. Tydzień później kręciłem się między ludźmi ze swoimi magnetycznymi nośnikami, mając nadzieję na pogonienie ich. Niestety, nikt nie chciał moich filmów. Powiedziałem o tym koledze, on zaś kazał mi być bardziej spostrzegawczym i uczyć się od niego jak wymieniać się kasetami.
Wymiana miała charakter zhierarchizowany. Czyli, najpierw zerkał na moje filmy ktoś, kto miał więcej kaset i jeśli coś go zainteresowało, odkrywał swoje pudełko by pokazać. A pudełko, to najczęściej pochodziło z zakupu całego kompletu kaset. Ważnym elementem była także jakość nośników, ponieważ dodatkowo należało pokazać czy kaseta ma tzw. metalowe rolki. Jeśli miała plastikowe, to choćby nagrano na niej największy hit zza oceanu, nikt nie chciał jej wziąć. Do dziś zastanawiam się o co chodziło z tymi rolkami? Chyba jednak nigdy się nie dowiem i będę skazany na kolejną miejską legendę w stylu: plastikowe rolki elektryzują się podczas obracania i mogą uszkodzić głowicę.
Swoistym, że się tak wyrażę procederem, było nagrywanie na E180 dzienników telewizyjnych lub innych programów, nie mających nic wspólnego z tym co napisano na naklejce. Naklejka z kolei, a dokładnie tytuł, musiała być wystukana na maszynie i najlepiej jeszcze jak w wyniku użytkowania trochę się pobrudziła. Wtedy kaseta uchodziła za autentyczną. Tytuły pisane odręcznie rzadko kiedy schodziły ze względu na swoją niewiarygodność. Parę razy trafił mi się VHS z owymi dziennikami. Wcisnęli mi po prostu KIT. Jak można się było wymiksować z tego typu niespodzianek? W zasadzie na dwa sposoby. Albo uczciwie nagrać nowy film albo przykleić nową naklejkę z maszynowym tytułem mega hitu. Stosowałem w akcie zemsty oczywiście ten drugi sposób, który skutkował. KITy zamieniały się w HITy. Na szczęście moja twarz nigdy nie została zapamiętana i mogłem spokojnie pojawiać się na kolejnych wymianach.
Jakość filmów pozostawiała wiele do życzenia. Czasami nagrywane na siebie po kilka razy nie nadawały się do oglądania. Moją prawdziwą porażką okazało się “Polowanie na czerwony październik”, którego nie potrafiłem wyregulować pokrętłem “tracking” i w związku z tym, przez cały film obraz śnieżył i skakał. Również lektorzy - amatorzy nie dawali rady z czytaniem dialogów, ponieważ nie dysponowali odpowiednim głosem, w związku z czym bardziej rozpraszali niż skupiali widza na filmie. Mimo tych wszystkich mankamentów, radość z oglądania video, mogę nawet stwierdzić podglądania świata za pomocą video, była niesamowita. Już samo posiadanie tego urządzenia w domu nadawało prestiż właścicielowi. Jakiś czas temu świat obiegła smutna wiadomość, otóż ostatnia japońska firma - FUNAI Electric - przestała produkować magnetowidy… ptfu videa. No cóż, era VHS chyba się skończyła.
Dobra, w 1987 roku pojawiało się w naszym mieszkaniu video. Oczywiście tej samej marki co telewizor, ponieważ postanowiliśmy z rodzicami postąpić zgodnie z osiedlową legendą czyli: kupić cały komplet, by uniknąć problemów z kompatybilnością. Po wielogodzinnym zmaganiu się z podłączeniem, proszeniu sąsiadów o pomoc, metodą prób i błędów w końcu udało nam się uzyskać obraz z kasety VHS. Radość opanowała betonowy kwadrat. Niestety nie na długo, ponieważ instrukcja w języku angielskim uniemożliwiała zaawansowaną obsługę urządzenia do magnetycznej rejestracji obrazu na taśmie magnetycznej. Na szczęście wielodniowe grzebanie w słowniku oraz intuicyjne naciskanie odpowiednich klawiszy pozwoliło wreszcie na pełną eksploatację i całkowite zrozumienie zasady działania niektórych funkcji.
I tak zacząłem oglądać filmy na video. Na początku kasety przynosiłem od kolegów. Później, gdy limit tytułów się wyczerpał, zapisałem się do pierwszej w mieście wypożyczalni. Od tej pory każdy weekend oznaczał domowy seans. Wciąż jednak brakowało mi moich kaset, by móc się swobodnie wymieniać. Po urodzinach uzbierałem trochę pieniędzy i kupiłem w sklepie z artykułami zagranicznymi dwie czyste Adachi E180. Dodam, że w kalendarzu widniały już wczesne lata dziewięćdziesiąte i sklepów z takim asortymentem pojawiało się coraz więcej. Pewnej soboty zaprosiłem do domu znajomego, który przyniósł video (wiem, lepiej brzmiałby magnetowid) i za pomocą kabli czincz-czincz przegrałem od niego cztery filmy. Trwało to około sześciu godzin, bo każdy z nich musieliśmy oglądać. Ale co tam, najważniejsze, że moje kasety wypełniły się obrazem i mogłem je opisać, dodając do każdego tytułu HIT.
O wymianie dowiedziałem się tak jakby przy okazji. Pewien koleś często chwalił się tytułami, na które w wypożyczalni trzeba było się zapisywać i czekać tygodniami, a które całkiem normalnie pojawiały się w drugim obiegu. Gdy chciałem coś od niego pożyczyć, odpowiadał, że już tego nie ma, bo zamienił się na co innego. Trochę mnie to frustrowało, więc kiedyś zapytałem go czy nie zabrałby mnie z sobą na takie nazwijmy to spotkanie. Tydzień później kręciłem się między ludźmi ze swoimi magnetycznymi nośnikami, mając nadzieję na pogonienie ich. Niestety, nikt nie chciał moich filmów. Powiedziałem o tym koledze, on zaś kazał mi być bardziej spostrzegawczym i uczyć się od niego jak wymieniać się kasetami.
Wymiana miała charakter zhierarchizowany. Czyli, najpierw zerkał na moje filmy ktoś, kto miał więcej kaset i jeśli coś go zainteresowało, odkrywał swoje pudełko by pokazać. A pudełko, to najczęściej pochodziło z zakupu całego kompletu kaset. Ważnym elementem była także jakość nośników, ponieważ dodatkowo należało pokazać czy kaseta ma tzw. metalowe rolki. Jeśli miała plastikowe, to choćby nagrano na niej największy hit zza oceanu, nikt nie chciał jej wziąć. Do dziś zastanawiam się o co chodziło z tymi rolkami? Chyba jednak nigdy się nie dowiem i będę skazany na kolejną miejską legendę w stylu: plastikowe rolki elektryzują się podczas obracania i mogą uszkodzić głowicę.
Swoistym, że się tak wyrażę procederem, było nagrywanie na E180 dzienników telewizyjnych lub innych programów, nie mających nic wspólnego z tym co napisano na naklejce. Naklejka z kolei, a dokładnie tytuł, musiała być wystukana na maszynie i najlepiej jeszcze jak w wyniku użytkowania trochę się pobrudziła. Wtedy kaseta uchodziła za autentyczną. Tytuły pisane odręcznie rzadko kiedy schodziły ze względu na swoją niewiarygodność. Parę razy trafił mi się VHS z owymi dziennikami. Wcisnęli mi po prostu KIT. Jak można się było wymiksować z tego typu niespodzianek? W zasadzie na dwa sposoby. Albo uczciwie nagrać nowy film albo przykleić nową naklejkę z maszynowym tytułem mega hitu. Stosowałem w akcie zemsty oczywiście ten drugi sposób, który skutkował. KITy zamieniały się w HITy. Na szczęście moja twarz nigdy nie została zapamiętana i mogłem spokojnie pojawiać się na kolejnych wymianach.
Jakość filmów pozostawiała wiele do życzenia. Czasami nagrywane na siebie po kilka razy nie nadawały się do oglądania. Moją prawdziwą porażką okazało się “Polowanie na czerwony październik”, którego nie potrafiłem wyregulować pokrętłem “tracking” i w związku z tym, przez cały film obraz śnieżył i skakał. Również lektorzy - amatorzy nie dawali rady z czytaniem dialogów, ponieważ nie dysponowali odpowiednim głosem, w związku z czym bardziej rozpraszali niż skupiali widza na filmie. Mimo tych wszystkich mankamentów, radość z oglądania video, mogę nawet stwierdzić podglądania świata za pomocą video, była niesamowita. Już samo posiadanie tego urządzenia w domu nadawało prestiż właścicielowi. Jakiś czas temu świat obiegła smutna wiadomość, otóż ostatnia japońska firma - FUNAI Electric - przestała produkować magnetowidy… ptfu videa. No cóż, era VHS chyba się skończyła.
Prześlij komentarz