Szlajał się po osiedlu z browarem.
Sam.
Z ławki na ławkę.
Coś go gryzło. Nie, nie nazywał się Gilbert Grape, tylko Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol.
I tak żal nam się go zrobiło, bo dorastał gdzieś obok nas.
Więc wzięliśmy go mit, ze sobą, bo właśnie zbieraliśmy się do kumpla na kwadrat.
Kilka partyjek na koniec tygodnia. Relaks, dym, gorzoła, rym.
A kwadrat miał kumpel wyremontowany. Więc buty ściągnęliśmy, żeby nie namarasić. Taki zwyczaj. I do tego ten nowy tepich w izbie na zolu. Perski. To już całkiem.
Usiedliśmy naprzeciw siebie.
Trójkąt równoboczny.
Gorzoła, ogórki i karty.
Nie równoramienny, tylko równoboczny.
Kumpel przetasował.
Ale przed rozdaniem, na dobry początek zaproponowałem po sznapsie, żeby karta lepiej szła.
Serce w górę, niech zwycięża Ruch.
No to, chlup w tyn gupi dziub.
Balsam wypełnił przełyk. Aż usta wygięły się w u umlaut.
Coś mocne — skrzywił się Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol.
I zagryzł ogórkiem.
W końcu kumpel rozdał. Dwie karty odłożył na stół.
Później wygrał rajcowanie.
Przodek. Tromf: herz.
Gra.
Liczenie sztychów.
Zapis w notatniku.
I jeszcze ugrał sześćdziesiąt jeden. Fartuch pieprzony.
Dobra. Polałem i w górę!
Chluśniem, bo uśniem — pogonił Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol.
Spojrzałem na kumpla, bo gorolstwem zajechało. Takim perfidnym z pola. Wsi spokojna, wsi wesoła. Kumpel też na mnie spojrzał z mściwością, ale wychylylym.
I gdy minęło pół litra, w końcu Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol nas przerajcował.
Ucieszyłem się, bo to oznaczało, że gramy na niego.
Ja i kumpel vs. gorol.
Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol poukładał karty, policzył i zapowiedział: grün – hand – sznajder – szwarc – angesagt.
Uuuuuu, ooooooooo, uuuuuuu — nie dowierzaliśmy. Kumpel zapytał mnie — To co? Momy chuja do gotki w tyj partii? — ale nie odpowiedziałem, bo trzeba było polać. Takie karty rzadko się zdarzają.
Trzy szanpsy popłynęły przez gardło do żołądka. Pokrzywiło nas, a gorolowi nawet się ulało. Angesagt.
Wybiłem, bo byłem na przodku.
Kumpel też wybił, a Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol pociągnął dwa razy nosem, odkrząknął i wybił, a do tego tak jakoś niby niezauważalnie splunął grünem na tepich. Poczym zebrał karty.
Następna kolejka to samo.
Zjazd, grün na tepich i zbiórka.
Później znów zjazd, grün na tepich i zbiórka.
I ponownie zjazd, grün na tepich i zbiórka.
W końcu kumpel nie wytrzymał i rzucił się na niego. Jak drapieżnik na zdobycz.
Podniósł go za fraki, wykręcił rękę i pijackim pląsem wyprowadził do antryju, krzycząc — Co ty chuju jebany, w miyszkaniu bydziesz mi charkać na dywan? Kajś ty kurwa jes? Na polu?
Następnie otwarł drzwi i z partyzanta kopnął go w plecy.
Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol upadł w sieni na zol. Po chwili wstał, pozbierał się, włożył ręce do kieszeni spodni i chwiejnym krokiem odmaszerował w kierunku wyjścia, prowadzony w mroku alkoholowym echolokacją w stylu — Wydupiej ciulu. W doma sie charkej na dywan chamie jebany.
Sznajder.
Emocje opadły, my również opadliśmy z sił na fotele. Kumpel nie krył zdenerwowania — Zaprosis ciula na chata, to ci kurwa zacharko cały tepich. Jesce pora sznapsów i łon by sie tu wysroł. Gorol jebany. Czymu niy ciepnął kartami na stoł jak mioł tako gra? Przeca by wygroł. Machloj pieroński. Nalyj!
Nalałem.
Schwarz.
I kiedy przechylałem szkło skojarzyłem, że Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol wyszedł chyba w samych skarpetkach, bo jego buty wciąż stały w antryju.
— Te, tyś go bez szczawików wyjeboł? W samych zokach?
— Co? Sam som jesce jego szczewiki? Dowej je kurwa.
I kumpel raptownie wstał, wziął buty, w których przyszedł Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol, wybiegł na sień, otwarł drzwi wejściowe domu i wyrzucił je przed familok.
Gdy puls wrócił do normy, wzięliśmy się za rozlewanie następnej połówki.
Obudziłem się bladym świtem. Gdzieś na fotelu. Kineskopowy telewizor śnieżył chaotycznymi elektronami. Podobny obraz miałem w głowie.
Kumpel spał na łóżku.
Ubrałem się i po cichutku wyszedłem z mieszkania.
Wschodzące słońce obmyło moją twarz złocistymi promieniami.
Nowy Świat, czwarta rano.
Włożyłem ręce do kieszeni spodni, bo piździało trochę i zacząłem iść przed siebie, miażdżąc hasie, szkło i bele co pod gumowymi podeszwami.
No to, Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol niy mioł lekko w drodze do dom — myślałem.
Jego buty wciąż leżały pod klatką.
Sam.
Z ławki na ławkę.
Coś go gryzło. Nie, nie nazywał się Gilbert Grape, tylko Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol.
I tak żal nam się go zrobiło, bo dorastał gdzieś obok nas.
Więc wzięliśmy go mit, ze sobą, bo właśnie zbieraliśmy się do kumpla na kwadrat.
Kilka partyjek na koniec tygodnia. Relaks, dym, gorzoła, rym.
A kwadrat miał kumpel wyremontowany. Więc buty ściągnęliśmy, żeby nie namarasić. Taki zwyczaj. I do tego ten nowy tepich w izbie na zolu. Perski. To już całkiem.
Usiedliśmy naprzeciw siebie.
Trójkąt równoboczny.
Gorzoła, ogórki i karty.
Nie równoramienny, tylko równoboczny.
Kumpel przetasował.
Ale przed rozdaniem, na dobry początek zaproponowałem po sznapsie, żeby karta lepiej szła.
Serce w górę, niech zwycięża Ruch.
No to, chlup w tyn gupi dziub.
Balsam wypełnił przełyk. Aż usta wygięły się w u umlaut.
Coś mocne — skrzywił się Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol.
I zagryzł ogórkiem.
W końcu kumpel rozdał. Dwie karty odłożył na stół.
Później wygrał rajcowanie.
Przodek. Tromf: herz.
Gra.
Liczenie sztychów.
Zapis w notatniku.
I jeszcze ugrał sześćdziesiąt jeden. Fartuch pieprzony.
Dobra. Polałem i w górę!
Chluśniem, bo uśniem — pogonił Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol.
Spojrzałem na kumpla, bo gorolstwem zajechało. Takim perfidnym z pola. Wsi spokojna, wsi wesoła. Kumpel też na mnie spojrzał z mściwością, ale wychylylym.
I gdy minęło pół litra, w końcu Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol nas przerajcował.
Ucieszyłem się, bo to oznaczało, że gramy na niego.
Ja i kumpel vs. gorol.
Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol poukładał karty, policzył i zapowiedział: grün – hand – sznajder – szwarc – angesagt.
Uuuuuu, ooooooooo, uuuuuuu — nie dowierzaliśmy. Kumpel zapytał mnie — To co? Momy chuja do gotki w tyj partii? — ale nie odpowiedziałem, bo trzeba było polać. Takie karty rzadko się zdarzają.
Trzy szanpsy popłynęły przez gardło do żołądka. Pokrzywiło nas, a gorolowi nawet się ulało. Angesagt.
Wybiłem, bo byłem na przodku.
Kumpel też wybił, a Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol pociągnął dwa razy nosem, odkrząknął i wybił, a do tego tak jakoś niby niezauważalnie splunął grünem na tepich. Poczym zebrał karty.
Następna kolejka to samo.
Zjazd, grün na tepich i zbiórka.
Później znów zjazd, grün na tepich i zbiórka.
I ponownie zjazd, grün na tepich i zbiórka.
W końcu kumpel nie wytrzymał i rzucił się na niego. Jak drapieżnik na zdobycz.
Podniósł go za fraki, wykręcił rękę i pijackim pląsem wyprowadził do antryju, krzycząc — Co ty chuju jebany, w miyszkaniu bydziesz mi charkać na dywan? Kajś ty kurwa jes? Na polu?
Następnie otwarł drzwi i z partyzanta kopnął go w plecy.
Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol upadł w sieni na zol. Po chwili wstał, pozbierał się, włożył ręce do kieszeni spodni i chwiejnym krokiem odmaszerował w kierunku wyjścia, prowadzony w mroku alkoholowym echolokacją w stylu — Wydupiej ciulu. W doma sie charkej na dywan chamie jebany.
Sznajder.
Emocje opadły, my również opadliśmy z sił na fotele. Kumpel nie krył zdenerwowania — Zaprosis ciula na chata, to ci kurwa zacharko cały tepich. Jesce pora sznapsów i łon by sie tu wysroł. Gorol jebany. Czymu niy ciepnął kartami na stoł jak mioł tako gra? Przeca by wygroł. Machloj pieroński. Nalyj!
Nalałem.
Schwarz.
I kiedy przechylałem szkło skojarzyłem, że Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol wyszedł chyba w samych skarpetkach, bo jego buty wciąż stały w antryju.
— Te, tyś go bez szczawików wyjeboł? W samych zokach?
— Co? Sam som jesce jego szczewiki? Dowej je kurwa.
I kumpel raptownie wstał, wziął buty, w których przyszedł Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol, wybiegł na sień, otwarł drzwi wejściowe domu i wyrzucił je przed familok.
Gdy puls wrócił do normy, wzięliśmy się za rozlewanie następnej połówki.
Obudziłem się bladym świtem. Gdzieś na fotelu. Kineskopowy telewizor śnieżył chaotycznymi elektronami. Podobny obraz miałem w głowie.
Kumpel spał na łóżku.
Ubrałem się i po cichutku wyszedłem z mieszkania.
Wschodzące słońce obmyło moją twarz złocistymi promieniami.
Nowy Świat, czwarta rano.
Włożyłem ręce do kieszeni spodni, bo piździało trochę i zacząłem iść przed siebie, miażdżąc hasie, szkło i bele co pod gumowymi podeszwami.
No to, Jaca, Jacuś, Jaco, Jaczido, Jacuń, Jacol niy mioł lekko w drodze do dom — myślałem.
Jego buty wciąż leżały pod klatką.
Prześlij komentarz