Upalne popołudnie całkowicie zakrzywiło moje poczucie czasu. Miałem wrażenie, że wpadłem w jakąś czarną dziurę. Blackout? Nie, raczej nie. To był slow‑motion. Górnośląski slow‑motion. Taki, który zwalnia minuty i godziny w dzielnicach cudów. Czułem go, bo zwolnił również mnie. W zasadzie to rozleniwił.
Nie chciało mi się kompletnie nic. Najchętniej położyłbym się na jakiejś ławce, spojrzał w niebo i przeczekał do wieczora na odrobinę chłodu. Rześkie powietrze na pewno jakoś by mnie orzeźwiło. Tymczasem trzeba było iść. Żar lał się z nieba. Ociężałe kroki z mozołem prowadziły mnie w kierunku przystanku na ulicy Siemianowickiej. Spojrzałem w górę. Wskazówki zegara na kościele świętego Jacka przeciągały się w gorącym powietrzu, licząc na wzajemne otarcie potu.
Dochodziła dopiero 15:24. Rozbark tej soboty jechał na laid backu. Okna w kamienicach i familokach były pootwierane do mola. Muzyka leciała z głośników, niosąc się po wszystkich placach. Ludzie fajrowali. Wynosili przed sień ryczki, fotele. Na stolikach z taboretów stawiali kawy i zisty. W einfahrtach, a dokładnie zaś na podwórkach grillowali, uwalniając zapach, który mechanicznie wykręcał głowę w kierunku skwierczących karkówek i kiełbasek. Browary w szklanych butelkach stukały o siebie podczas kolejnych toastów i nikt nie przejmował się jakimkolwiek zakazem.
To był właśnie typowy, górnośląski czillaut. Jedyny w swoim rodzaju. Tylko Ślązak mógł go poczuć i tylko Ślązakowi mógł się udzielić. Mnie się udzielił i gdy tak szedłem Brzezińską, a później Kochanowskiego byłem wyluzowany, jednocześnie przekonując się, że nie ma chyba lepszego relaksu na świecie od siedzenia u siebie na dzielni. Zazdrościłem tym ludziom. Byli biedni, beztroscy i chyba szczęśliwi. Przynajmniej na takich wyglądali.
Na boisku szkolnym przy podstawówce numer sześć toczył się mecz. Piłka odbijała się od koślawych nóg bajtli i zamiast lecieć w kierunku tora, leciała w kierunku kurew, pizd i chuji. Przystanąłem na moment. Oparłem ręce o metalowe ogrodzenie i włączyłem rewind. Ten back in the days polegał na dźwiękach i podobieństwach. Wielu z tych małolatów przypominało mi kumpli z dzieciństwa, z którymi zdzierałem korko–trapki ze Stomilu i z którymi tak samo przeklinałem.
Boże, jaki to był piękny okres w moim życiu. Zero problemów, zero trosk, kłopotów, tylko piłka, bramka, gol. Niestety, ten film nie trwał długo. Deja vu prysło jak bańka mydlana w momencie, gdy bal uderzył w ogrodzenie. Jeden z bajtli podbiegł, wziął ją do ręki żeby wykonać aut i krzyknął do swoich kumpli.
— Gromy kurwa! No, wysuwej sie!
Ruszyłem w dół ulicy. Po kilku krokach, w falującym powietrzu zamajaczył przystanek. Przeszedłem przez resztki torów tramwajowych na jezdni i stanąłem pod rozkładem jazdy.
— Gromy kurwa! No, wysuwej sie!
Ruszyłem w dół ulicy. Po kilku krokach, w falującym powietrzu zamajaczył przystanek. Przeszedłem przez resztki torów tramwajowych na jezdni i stanąłem pod rozkładem jazdy.
Niedobrze. Autobus był dopiero za jakieś czterdzieści pięć minut. No tak, sobota, jeżdżą jak w wolne. Co tu robić przez tyle czasu? – rozkminiałem. Rozbark już zwiedziłem. Na następny przystanek nie chciało mi się iść. Hm, może pojadę tramwajem? Nie, wtedy musiałbym się przesiadać i znów wypatrywać autobusu. Odpada. Postanowiłem czekać. Oparłem nogę o mur kamienicy i złożyłem ręce w ramionach.
Spojrzałem w prawo. Na chodniku, przed karczmą piwną Madara, kilka osób jarało szlugi. Ta piwiarnia odkąd pamiętam zawsze była otwarta w swoistych godzinach. Od piątej rano do dwudziestej drugiej. Rzadko się zdarzało, żeby szynk prosperował w takich porach. To wszystko chyba skuli tego, że jakiś czas temu fedrowała tutaj kopalnia Rozbark.
Górnik, który szedł rano do roboty, wpadał na szybkie piwo. To samo robił, gdy wracał do domu z nocnej zmiany. Taki był zwyczaj wśród górniczego stanu. Niestety, wraz z zamknięciem kopalni, życie dzielnicy bardzo się zmieniło. Górnicy pewnie wpadają tutaj jeszcze na piwo, ale piją je znacznie wolniej, bo są na penzyji.
Słońce nie przestawało prażyć. Od tych wszystkich piwnych myśli, zachciało mi się pić. Instynkt nakazywał iść do szynku na szybkie, zimne z pianką, ale uświadomiłem sobie, że mógłbym przegapić autobus. Żeby pozbyć się uczucia pragnienia, spojrzałem w górę na dach kamienicy.
Jakiś czas temu w jednym z tutejszych mieszkań znaleziono trupa. Prawdziwego. Właściciel mieszkania podczas libacji, zabił biesiadnika, zwłoki ukrył w wersalce i tak sobie z nim mieszkał, aż zaczęło śmierdzieć. Po kilku tygodniach sąsiadom zapach zaczął przeszkadzać i zadzwonili na policję. Morderca prawdopodobnie liczył na cud, bo przecież Rozbark to dzielnica cudów. Myślał, że ciało samo zniknie. Niestety, jedyne czego się doliczył to dwadzieścia pięć lat na wadze.
Nagle kątem oka spostrzegłem, że coś czarnego przeleciało mi przed oczami. Coś takiego foliowego i ciemnego. Spojrzałem przed siebie i zauważyłem dwóch małolatów. Jeden z nich trzymał nylonową reklamówkę z czarną gąbką. Spytałem go krótko.
— Te, mody! Mosz zygarek? Kero godzina?
— Ja mom. W pół do dupy za dwa jaja. — odpowiedział małolat i zaczął się ze mnie śmiać razem z kolegą. Wkurzyłem się trochę, ale bardziej wkurzyło mnie to jego rzucanie reklamówką.
— Co tam mosz w tyj epie?
— Nic.
— No jak nic? Przeca widza, że coś mosz! Pokoż. — rozkazałem małolatowi i zbliżyłem się do niego. Przestraszył się, wziął zawiniątko w ręce i schował pod koszulkę.— No, pokoż co tam mosz! Co cipisz. — nalegałem.
Nagle kątem oka spostrzegłem, że coś czarnego przeleciało mi przed oczami. Coś takiego foliowego i ciemnego. Spojrzałem przed siebie i zauważyłem dwóch małolatów. Jeden z nich trzymał nylonową reklamówkę z czarną gąbką. Spytałem go krótko.
— Te, mody! Mosz zygarek? Kero godzina?
— Ja mom. W pół do dupy za dwa jaja. — odpowiedział małolat i zaczął się ze mnie śmiać razem z kolegą. Wkurzyłem się trochę, ale bardziej wkurzyło mnie to jego rzucanie reklamówką.
— Co tam mosz w tyj epie?
— Nic.
— No jak nic? Przeca widza, że coś mosz! Pokoż. — rozkazałem małolatowi i zbliżyłem się do niego. Przestraszył się, wziął zawiniątko w ręce i schował pod koszulkę.— No, pokoż co tam mosz! Co cipisz. — nalegałem.
W końcu małolat wyciągnął zza koszulki nylon bojtel. Przez białą folię zauważyłem krew i tak jakby wielkie sińce, krwiaki, coś jakby plamy opadowe, livores mortis jakieś czy coś w tym stylu.
— Co to kurwa jest? — spytałem lekko zdziwiony.
— Wontroba — odparł bajtel.
— Co, wontroba? Skond to mosz?
— Kupiłech u masoża żeby sie pociepać.
— Pojebało cie chyba od tyj hicy! — stwierdziłem, ale małolat już tego nie usłyszał, tylko odwrócił się na pięcie, wziął zamach i z całej siły rzucił workiem w swojego kumpla. Wątroba trafiła go w twarz, a w zasadzie owinęła się wokół ust i policzków niczym mokra, ciężka gąbka. Zachwiało nim lekko. Gdy doszedł do siebie zdjął organiczny worek z twarzy, pomiętosił w rękach, odchylił głowę w tył i przyłożył jeszcze raz do twarzy jak lód na obrzęk. Potem wyciągnął ręce do przodu jak lunatyk i zaczął tak chodzić po chodniku i jezdni.
— Wos pojebało! — odwróciłem się do małolata, z którym rozmawiałem.
Kiedy znów chciałem spojrzeć na lunatyka, zauważyłem już tylko jak krwisty worek leci w moją stronę. W ostatnim momencie odskoczyłem. Wątroba spadła na asfalt. Małolat podniósł ją, pomiętosił, poprzytulał, rzucił w górę i nastawił się jak do przyjęcia piłki na klatę. Kiedy przyjął, zamachnął się i rzucił organem we mnie. Zrobiłem unik. Czułem się jakbym grał w dwa ognie. Ci gówniarze chcieli mnie ubić. I to na dodatek wątrobą! Puściły mi nerwy.
Zacząłem ich gonić po całym przystanku, a oni rzucali tym workiem między sobą. Co jednego złapałem, to mi się wyrwał. Aż w końcu zmęczyłem się i dałem za wygraną. W taki upał gonitwy nie były wskazane. Dzieciary też odpuściły, ale pewnie dlatego, że na przystanek właśnie wjechał ich autobus. Wsiadły do niego i pokazały mi środkowy palec przez okno.
Nie pozostałem im dłużny. Kiedy bus ruszył, jeden z nich wyciągnął wątrobę z reklamówki i przyłożył do tylnej szyby. W jednej chwili wszystkie soki, krew i inne ciecze spłynęły po tafli szkła. Na dodatek małolat przyłożył obok swoją twarz. Przez moment pomyślałem, że to jakiś koszmar, że to wszystko mi się śni. I chyba tak było, bo ta cała mara senna powoli puszczała, rozpływając się wraz z autobusem znikającym za zakrętem.
Po kilku minutach przyjechał wreszcie mój bus. Wsiadłem, zająłem miejsce przy oknie i próbowałem się zrelaksować. Myślałem o tym co będę robił wieczorem. Pewnie jakaś impreza się zdarzy albo plener w parku na ławce. Wyluzowałem. Nawet mało ludzi jechało tym busem.
Dojeżdżając do następnego przystanku, skierowałem wzrok ku szybie, gdy nagle coś brunatnego w nią uderzyło. Wystraszyłem się. Koszmar powrócił. Krwisty ślad odciśniętej wątroby na szkle, ściekał na wprost mojej twarzy. Dzieciary podniosły organ z ulicy, zaczęły coś do mnie krzyczeć i pokazywać środkowe palce. Kurwa, co to za dwa małe wontki pierdolone? — pomyślałem. Wstałem i przesiadłem się na inne miejsce. Kierowca zamknął drzwi. Odjechaliśmy.
One response to Wontek
"...Wątroba trafiła go w twarz..." ROTFL:D normalnie mistrzostwo na miarę Chmielewskiej, polewam ze śmiechu!
Prześlij komentarz