To był piątek. Listopadowy, chłodny
piątek. Dochodziła piętnasta. Czekałem na stacji Warszawa Zachodnia na TLK z
Białegostoku do Katowic. Było mi zimno. Kurtka z cienkiego materiału, swobodnie
oddawała otoczeniu moje trzydzieści sześć sześć, pozbawiając mnie dobrego
humoru. Nie cierpię tego dworca — przeklinałem w myślach. Zero ławek, zero
wiaty i zero pragotronów z zapowiedziami. Jedynie ludzi jak zwykle mnóstwo. Z
torbami mnóstwo, z plecakami, z laptopami mnóstwo. Starałem się nie zwracać na
nich uwagi. Skupiałem się na megafonowych zapowiedziach, żeby przypadkiem nie
przegapić zmiany peronu albo opóźnienia mojego pociągu.
Na szczęście przyjechał
planowo, zgodnie z rozkładem jazdy. Niestety, TLK miał tylko trzy wagony, w tym
jeden klasy pierwszej. Nie rozumiem, jak można puszczać tak krótki pociąg
dalekobieżny? Można. W Polsce wszystko można. Na peronie szóstym zapanowało
poruszenie. Ludzie zaczęli wsiadać, cisnąć się, przepychać i ugniatać w środku.
Stanąłem przy drzwiach czerwonego wagonu, próbując wejść do środka, bo zwykle mało
osób wie, że z biletem na drugą klasę, można podróżować w klasie pierwszej
stojąc. Niestety, ci ludzie wiedzieli wszystko. Weszliśmy do środka, w zasadzie
ubiliśmy się. Konduktor zamknął za nami drzwi, upychając nas jak sardynki w
puszce, poczym poszedł w kierunku pierwszego wagonu. Pewnie też nie było mu
łatwo się zapakować. Ruszyliśmy. Tłok był niesamowity.
Łazienka została zajęta
przez podróżnych, łączenie między wagonami oraz cały korytarz również. Stałem i
ze stoickim spokojem znosiłem ten ścisk, pocieszając się, że gawiedź zaraz
wyjdzie, bo do Żyrardowa tylko jedna stacja, a do Skierniewic dwie. Nie wszyscy
jednak byli stoikami tak jak ja.
— Wy to powinniście jeździć innymi
pociągami! — powiedział pewien gastarbeiter z dużą torbą podróżną, do kobiety z
torebką na ramieniu.
— A właśnie, że będziemy jeździć tym pociągiem.
— odezwała się ściśnięta kobieta w tłumie.
Jakaś inna zapytała, krzycząc:
— To jakimi mamy jeździć panie? — nie
dała jednak odpowiedzieć panu — Nas Żyrardowa nikt nie lubi, nawet konduktorzy.
No tak — pomyślałem — Nie chciani, nie
lubiani. Nie zamierzałem jednak wdawać się w gadki i kłótnie z mieszkańcami
Żyrardowa i Skierniewic. Szkoda energii. Wszyscy płacimy za bilety i wszyscy
tak samo dostajemy w pizdę od PKP IC.
Z obsługą pociągu też nie miałem zamiaru
dyskutować. Oni nie są temu winni. Wszystko to wina dyspozytora i tego, kto
zarządza wagonami, a dokładnie naprawami rewizyjnymi, które nie są wykonywane w
terminie. Odcinek z Zachodniej do Żyrardowa przejechałem przyklejony do drzwi,
stojąc na podeście, który jest ich ruchomą częścią i zakrywa dziurę na schody.
W
Żyrardowie, po zatrzymaniu pociągu, miałem problem z wyjściem. Najpierw
odsunąłem się na ludzi, następnie nagiąłem ich jak gumę w procy, zszedłem z
podestu na którym stałem i z całej siły nacisnąłem klamkę pchając drzwi do
przodu. Otwarły się ze zgrzytem. Wylałem się na peron, a za mną gawiedź, która
była przeszczęśliwa, że może opuścić tą metalową puszkę. Ja też byłem
przeszczęśliwy, bo miejsca się trochę zwolniło. Wsiadłem z powrotem do wagonu. W
Skierniewicach, po wyjściu drugiej części gawiedzi, wyludniło się. Przeszedłem
wzdłuż korytarza pierwszej klasy. W jednym z przedziałów panowała ożywiona
dyskusja. Otwarłem drzwi. W środku, w siwym dymie, siedziało dwóch dziadów. Pili
wódkę, gadali i jarali szlugi. Spytałem, robiąc się głupi:
— Przepraszam, klasa pierwsza?
— Klasa pierwsza, dla palących. —
odpowiedział dziad i podniósł kieliszek do góry, wzniósł toast za swojego
kompana, poczym wychylił, krzywiąc się troszeczkę. — O kurwa, ale mocne.
Zamknąłem drzwi. Dziwne. Kierownik
pociągu pewnie nie robił jeszcze obchodu. Nie dałby rady. Sprawdzanie biletów w
tamtych warunkach groziło linczem. Przeszedłem do wagonu klasy drugiej. Na
korytarzu stały tylko dwie osoby. Próbowałem znaleźć miejsce w przedziale, ale
jakoś nie zauważyłem nic dla siebie, mimo że w żadnym nie było kompletu
pasażerów. Zaciekawił mnie przedział z zasłoniętymi firankami. Zwykle w takich
przedziałach podróżują ci co chcą mieć święty spokój. A ja lubię ten spokój zakłócać.
Szarpnąłem drzwi. Rozchyliłem firanki i zobaczyłem pod oknem dziada gadającego
przez telefon.
— Wolne? — zapytałem.
Pokiwał mi tylko głową, że tak i że mam
siadać. Wszedłem do środka. Torbę położyłem na górną półkę. Rozebrałem kurtkę i
zawiesiłem na haczyku, siadając od strony korytarza. Wyjąłem książkę. Otwarłem
na stronie z zagiętym rogiem i zacząłem czytać. Nijak mi to czytanie szło.
Dziad gadał przez komórkę tak głośno, że nie mogłem się skupić na treści. Czekałem
aż skończy, podsłuchując go świadomie. Ale nie kończył. W Koluszkach, dosiadł
się do nas koleś z pokaźną torbą turystyczną. Na rękach miał biały pył. Był
murarzem, wracającym po całym tygodniu zapierdalania. Dopiero parę kilometrów
przed Piotrkowem Trybunalskim dziad skończył rozmawiać. Widząc, że ma dwóch
kompanów do towarzystwa, zagaił do nas:
— Co z pracy?
— Tak — odparłem na odczepnego i
schowałem nos w książkę.
Murarz też przytaknął, wyjął telefon z
kieszeni i zaczął coś sprawdzać. Dziad wyciągnął z reklamówki trzy browary w
puszce. Otworzył sobie i zapytał nas czy chcemy. Odpowiedziałem, że nie chce,
ale kolega murarz się skusił. No to teraz będą gawędy — pomyślałem. I nie
myliłem się. Murarz gadał o tym jak mu się pracuje na budowie, a dziad
wtórował, bo niby też kiedyś pracował przy szalunku. Przeklinali na wszystkich,
a najbardziej na majstrów. Że niby na niczym się nie znają. Że kasę biorą, a
nic nie robią. Że wyzyskują. Że młodych zatrudniają, a młodzi to partacze. I
tak dalej. W Radomsku murarz wysiadł. Zostałem sam z dziadem. Dziad wyraźnie
pobudzony rozmową i alkoholem, wyciągnął jeszcze jednego browca.
— Na pewno nie chcesz? — zapytał.
— Nie, dziękuję. Muszę jeszcze później
jechać autem. — ściemniłem.
Wychylił puszkę i znów mnie zapytał.
— Ty to chyba w oświacie pracujesz?
— Ja?
— Tak mi coś na nauczyciela wyglądasz.
— Nigdy w życiu — odparłem. — Pracuję w
biurze. Takie tam projekty.
— Aha. Daleko jedziesz? Ja do Bielska Białej.
A ty?
— Do Katowic.
— No to bliżej. — zaśmiał się dziad i
zrobił łyka. — Jedną babkę poznałem.
— Gdzie?
— Na odlotach. Znasz tą stronę?
— Słyszałem.
— Jest z Bielska. Właśnie do niej śmigam.
Gadałem z nią przez telefon. Bzykać jej się chce jak cholera. Wiesz, ten
Internet to dla mnie czarna magia. Pokazali mi w kawiarni internetowej kilka
miesięcy temu co i jak. Wiesz? Jak działa i te łindołsy. Tam gdzieś się zalogowałem
na te odloty i tak ją wyhaczyłem.
— No to fajnie.
— Fajnie, tylko mnie choroba bierze i
gorączkę mam. Mówię kobicie, że nie przyjadę, bo ją zarażę i takie tam. A ona,
przyjedź, nie bądź cipa. Mówię ci. Nie dobrze się czuję. Browarami i wódką
próbuje się leczyć. Może mi przejdzie do cholery?
Dziada przechylił puszkę, robiąc
ostatniego łyka. Wstał i wyszedł z przedziału. Chyba do ubikacji, bo trzymał
się za rozporek. Po pięciu minutach wrócił.
— Ach, co ci powiem, to ci powiem. — powiedział
w moją stronę — Mam ostatniego browca. Chcesz?
— Na serio nie chcę.
— Dobra. — otwarł puszkę i przechylił w
gardło — Taki jakiś strachliwy jesteś.
— Nie jestem. — odpowiedziałem
stanowczo.
— Coś ci opowiem. Jakiś czas temu byłem
na centralnym, w takiej małej knajpce. Usiadłem do stolika, zamówiłem dwie
pięćdziesiątki i flaczki. Zacząłem jeść i nagle przysiadał się do mnie koleś.
Coś tam, że niby się znamy, że mnie gdzieś widział i tak dalej. Skoro tak, to poczęstowałem
go wódką. Wypiliśmy po kielonie. On wyciągnął zza pazuchy swoją pół litrówkę, nalał
mi i sobie. Wychyliliśmy kielony. Po około pięciu minutach zaczęło mi ciemnieć
przed oczami. Obudziłem się dwie godziny później bez pieniędzy, portfela i
butów. Coś strasznego, że tacy ludzie chodzą po ziemi.
Dziad zaczął grzebać w reklamówce. Wyjął
dwa snickersy. Jednego odpakował, a drugim zaczął mnie częstować.
— No masz weź.
Zawahałem się chwilę. Wziąłem. Oglądnąłem
na wszelki wypadek czy nie ma jakiejś mikro dziurki w opakowaniu. Nie mogłem
dać dupy przed dziadem, dlatego że mnie nastraszył jakąś historią. Odpakowałem.
Ugryzłem i zacząłem żuć. Smaczny był ten snickers. Dziad wyciągnął z reklamówki
CKM’a i powiedział:
— Patrz, co se kupiłem. To żeby się
bardziej napalić. Chcesz? Bo nie będzie mi już potrzebny.
— Może pan dać.
Wziąłem CKM’a i zacząłem przeglądać.
Jednocześnie czekając na to, aż tekst i zdjęcia zaczną mi się ściemniać z
biegiem czasu. Udawałem, że czytam, że coś mnie tam niby zainteresowało,
słuchając jednocześnie jak dziad mlaskał i jak się wkurzał, że resztki orzechów
weszły mu między sztuczne zęby. Po pół godzinie odetchnąłem z ulgą. Nic się nie
wydarzyło. Żadna ciemnia mnie nie dopadła. Oderwałem nos od gazety i spojrzałem
na dziada. On też na mnie spojrzał z dziwną miną i nachylił się do mnie.
— Coś się tak przestraszył?
— Ja?
— No ty. — odparł dziad — Jedzenie nie
było zatrute! — dodał.
Zamurowało mnie. Twarz mi się wykrzywiła
w grymas, jakbym coś kwaśnego połknął. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Ta
trucizna na bank nie odejmowała mowy. Byłem w lekkim szoku. No coż,
przynajmniej szczery — pomyślałem. Żeby podtrzymać kontakt, w końcu spytałem:
— Nie będzie pan potrzebował tego CKM’a?
— Nie, weź sobie. — odpowiedział.
Pociąg wlókł się niemiłosiernie. Przed
Częstochową zaliczyliśmy wreszcie kontrolę biletów. KierPoc był uprzejmy i
komunikatywny. Powiedział dziadowi, o której mamy być w Bielsku Białej. Za
Zawierciem, usłyszałem jak otwierają się kolejno drzwi w przedziałach. Aha, to
pewnie wujek zaczął obchód. Po chwili otwarły się również i u nas. Sympatyczny
wyraz twarzy wujka, w czapce w stylu vintage, oznajmił nam: „piwo jasne, piwo
zimne, piwo”. Dziad skusił się na jedno. Trochę jednak marudził o cenę, że pięć
zeta to za drogo. Wujek widać był przygotowany na zgorzkniałych klientów PKP i
uciął ripostom jego grymasy, nakazując mu zakup w warsie. Po otwarciu browara,
do dziada zadzwonił telefon. Poznałem, że to ta jego z odlotów, bo zrobił się
taki chujowo miły. Zacząłem się powoli ubierać, ponieważ wjeżdżaliśmy na Szopienice
Płd. Ściągnąłem torbę z półki, nałożyłem kurtkę i już chciałem wychodzić z
przedziału, ale tak jakoś nie wypadało mi się nie pożegnać z dziadem.
Spojrzałem na niego. Był zajęty gadaniem. Spostrzegł, że chcę opuścić przedział
i kiwnął mi głową na pożegnanie, zupełnie tak samo jak na powitanie. Postanowiłem
jednak się pożegnać i nachyliłem się w jego stronę:
— I jak smakuje browar? Nie jest
zatruty? Do widzenia!
Dziad na chwilę przestał gadać przez
telefon, spojrzał na mnie, na butelkę, spojrzał do środka i wybuchł śmiechem.
Mnie również ten humor się udzielił i zacząłem się śmiać razem z nim. Wyszedłem
na korytarz i ustawiłem się w kolejce do wyjścia.
2 responses to Trip #2
Ja tez zaginam róg w książkach :) jak nie mam zakładki :)
Cool story, bro ;0
Prześlij komentarz