Mieszkali
razem. Ona i on. Mieli dwa pokoje z widną kuchnią i balkonem na drugim piętrze
w dziesięciopiętrowym bloku. Lubiłem ich. Rok starsi ode mnie, a już na swoim. Imponujące,
gdy ma się dwadzieścia lat. Oczywiście mieszkanie było spółdzielcze, nie żadne
tam kupione przez rodziców. Ich starzy myśleli zdroworozsądkowo i nie chcieli pakować
się w kredyty hipoteczne przed oficjalną legalizacją ich związku. Tolerowali
ten ich konkubinat, jedynie ksiądz miał coś przeciwko nim i może dlatego nie
wpuszczali go na kolędę, nawet jeśli chodził od parteru i nie trzeba było na
niego długo czekać. Ona skończyła liceum, ale miała ambicję kształcić się
dalej, dlatego zapisała się na studia wieczorowe. On skończył zawodówkę. Oboje
pracowali. Nie zarabiali jednak zbyt wiele. Na rachunki i opłaty spokojnie
wystarczało. Zazdrościliśmy im, ponieważ nikt z nas nie miał jeszcze własnego
mieszkania, mało tego, nikt z nas nie miał nawet własnego pokoju, czy miejsca,
w którym mógłby pobyć sam. Dlatego ich lokum było dla nas azylem, spokojem,
miejscem gdzie można było się spotkać, odpocząć od narzekania starych i zrelaksować
się, posłuchać muzyki, zapalić papierosa i wypić browara. Taka osiedlowa
komuna, ale bez przesady. Wszystko w granicach zdrowego rozsądku. Kiedy zbierało
im się na amory, wszyscy opuszczali kwadrat i zostawiali ich sam na sam.
Problem był tylko z ponownym pojawianiem się w mieszkaniu. Nikt tak naprawdę
nie wiedział, kiedy będzie po wszystkim. Dzwoniliśmy, pukaliśmy delikatnie w
drzwi, ale najczęściej ona otwierała, wystawiała głowę i mówiła — jeszcze
dziesięć minut, dobra? Poczym zamykała drzwi i znikała w odgłosie jęków i
stęków. Znosiliśmy to cierpliwie, ponieważ wiedzieliśmy, że to prawdziwa
miłość, a miłość jest przecież najważniejsza. Niezliczona ilość imprez tam się odbyła.
Jedna z nich bardzo utkwiła mi w pamięci. Pewnego grudniowego wieczoru zaprosili
mnie na sylwestra, mnie i kilku kolegów z osiedla. Scenariusz standardowy. Oni
udostępniają mieszkanie, my przynosimy żarcie i picie. Zaczęliśmy się schodzić
około ósmej wieczorem i zanim żeśmy się zeszli, było już przed jedenastą.
Alkohol lał się strumieniami, dym z fajek wypełniał pokoje do tego stopnia, że
można było powiesić topór, a on chwalił się ile to nakupił petard, sztucznych
ogni i nawet nabojami do pistoletu się chwalił. Cały on. O północy wyszliśmy
przed blok. Dziewczyny w płaszczach z szampanami i kieliszkami w dłoniach, my w
kurtkach z półlitrówkami i sokiem w kartonie, a on w koszulce z krótkim rękawem
i z petardami, i sztucznymi ogniami. Po toaście zaczęło się strzelanie,
puszczanie fajerwerków i zapijanie noworocznych postanowień. Pióropusze barw
mieniły się nad naszymi głowami, a petardy „achtung” tak głośno rąbały, że
chwiało nami nie wiadomo czy od wódki czy od fali uderzeniowej. W końcu jednak
zabrakło i petard, i alkoholu. Poszliśmy z powrotem na drugie piętro
kontynuować imprezę, wszak było ledwo po pierwszej. W mieszkaniu wszystko
wróciło do normy, czyli tańce, śpiewy i alkohol lejący się strumieniami. Nie wszyscy
jednak potrafili dorównać tempu i wielu odpadło, śpiąc gdzieś w kątach albo
ewakuując się do domu, póki nogi jeszcze ich niosły. Mnie już też jakoś kręciło
się w głowie i czułem się sennie. Zacząłem szukać jakiegoś kąta, żeby się
uwalić i w stendbaju przeczekać mrok alkoholowy. Znalazłem miejsce pod
meblościanką. Położyłem się naw znak, ręce skrzyżowałem na piersiach i
zamknąłem oczy. Długo jednak tak nie poleżałem, ponieważ duża dawka etanolu we
krwi, skutecznie sponiewierała błędnik, przez co miałem taki helikopter, że
myślałem, że latam po pokoju. Otwarłem oczy. Mimo tego zamroczenia alkoholowego
postanowiłem myśleć rozsądnie i wymyśliłem, że mam dwa wyjścia z tej
niekomfortowej sytuacji. Albo tą całą imprezę zwrócę w kiblu muszli klozetowej
albo będę próbował spać z uziemieniem, trzymając się jedną ręką meblościanki.
Zwrot nie wchodził w grę, ponieważ uświadomiłem sobie, że prawie nic nie jadłem
przez cały wieczór, więc jakiekolwiek torsje-szarpaki skończą się rzyganiem
żółcią. Pozostawało drugie wyjście. Obróciłem się na bok, głową do meblościanki
i jedną rękę położyłem na szafce. Zamknąłem oczy. Ulga. Zero helikopterów, zero
efektów łodzi, spokój. Nagle jednak coś zaczęło mnie szarpać. Mocniej i
mocniej, jak jakiś sztorm. Otwarłem oczy. Myślałem, że już lepię się od rzygów
i że śmierdzę żółcią, i że na wieloryba rzygam treścią żołądkową, ale nie. On,
w tej swojej koszulce z krótkim rękawem, mnie szarpał, krzycząc:
—
Wstowej, wstowej, idymy poszczylać!
Wydałem
z siebie tylko bełkoczący minimal:
—
Co?
—
No wstowej! Jo mom jeszcze te patrony, naboje z pistoletu.
—
Te, jo nie ida ale. — wybełkotałem, myśląc że zniechęcę go tym.
Nie
zniechęciłem. Otworzył drzwi z balkonu. Następnie przywlókł z przedpokoju
imadło i przymocował je do balustrady balkonowej. Później pobiegł jeszcze raz
do przedpokoju, otwarł skrzynkę z narzędziami i wyciągnął młotek. Wpadł z
powrotem do pokoju i krzyknął do mnie:
—
Te, pa co jo zaroz byda robić!
Spojrzałem
na niego. Spojrzałem po pokoju. Wszyscy spali. Jedni w kątach, drudzy na ziemi,
a ona na wersalce, bo przecież jest panią domu, to się jej należy. Telewizor
prószył śniegiem. Cisza i spokój.
Nagle
z balkonu dobiegł dzwięk: jeb, jeb, jeb, dub, dub, dub. Jak z pistoletu
maszynowego. Kule zaświszczały w powietrzu, kule lebele coś było nie tak. Leżałem
i nie podnosiłem się. Pan Bóg kule nosi, lepiej nie wstawać. Przesunąłem lekko
głowę w kierunku balkonu i zauważyłem jak on skacze, podskakuje na tym balkonie,
krzycząc — na przód, ognia! Po chwili znów załadował te swoje pociski w imadło
i zaczął walić w nie młotkiem. Jeb, jeb, jeb, dub, dub, dub. Znów zaświszczały
kule w powietrzu, że nawet obudziły ją. Ale ona tylko podniosła głowę, spojrzała
na niego, potwierdziła swoje myśli i poszła dalej spać. A on? On ponownie załadował
do imadła pociski i zaczął walić w nie młotkiem. Znów słychać było serię jeb,
jeb, jeb, dub, dub, dub. Po tej salwie, odwrócił się do mnie krzycząc:
—
Rozjebiemy ich w drobny mak.
Nie
odpowiedziałem, tylko położyłem rękę na szafkę meblościanki, odwróciłem się na
bok, spojrzałem jeszcze kątem oka na niego i sobie pomyślałem — jaki tyś jest
jebnięty! Zasnąłem.