To
były te czasy, w których strzegłem własnych poglądów jak oka w głowie. Byłem
gotów za to oko się bić, dawać w ryj i jednocześnie trzymać gardę, żeby mi nikt
tego oka nie podbił, a głowy nie obił. Wtedy było jakoś dużo lżej. Mogłem obrażać
wszystkich i palić za sobą mosty. Nie myślałem co będzie jutro, nie myślałem o
śmierci. Młodzi w tym wieku nie myślą o śmierci i o tym co będzie jutro. Liczy
się to co jest teraz! Pieprzone dwadzieścia lat, bunt i tupet. Dopiero po
latach zauważyłem, że to oko strasznie rozmazuje obraz w niektórych kierunkach,
i że chyba astygmatyzm poglądów udzielił mi się z wiekiem, ponieważ bunt jakoś
zelżał, a tupet nasiąknął kulturą i wyczuciem sytuacji. Mimo, że nie przepadam
za tamtymi dniami, to brakuje mi dzisiaj tej małoletniej beztroski i szaleństwa.
Wino już inaczej smakuje, bo droższe. Browarów mogę wypić więcej, bo organizm
się przyzwyczaił. Jedyne czego nie mogę, to ustalić kto dla mnie jest teraz
bogiem. Hmn, pomyślmy? Wszystko zaczęło się od win marki fruktowin. Pojawiły
się w SAMie i nie były zbyt drogie. Po gigantycznej zrzucie kupiliśmy jedno na
próbę, w zasadzie to kupił nam pewien znajomy, bo jakoś tak dowodu osobistego
nikt nie miał albo trochę wstydu było, bo ekspedientka na stoisku się komuś
podobała. Nie ważne. Ważne że fruktowin wchodził do gardła jak balsam. Szybko
obczailiśmy etykietkę i za każdym razem przed melanżem, wypatrywaliśmy przez
szybę czy na półce jest nasz jabol. Po kilku wizytach w sklepie, wstyd zniknął,
a ekspedientka zaprzyjaźniła się z nami, inicjując rozmowy dla zabicia nudy. Fruktowiny
zdrobniły się do fruktasów, a każdy następny piątek bez fruktasów był piątkiem
straconym. Kupowaliśmy po dwa lub trzy, wszystko pakowaliśmy do reklamówki
żulówki i szliśmy w park. Rozsiadaliśmy się na oparciach ławek i piliśmy,
dyskutując o tym: co jest teraz, kto ile wypił wczoraj, kto był najebany, kto
wyłapał mandat za picie, kto ma jakieś fajki. I tak, od weekendu do weekendu.
Pewnego piątku, nasza rutyna została przełamana. Na półce obok fruktasów,
pojawił się poncz do ciast. Flaszka jak z półlitrówki. Żółta, gęsta ciecz w
środku i na etykiecie 70%. Maras! Długo myśleliśmy co zrobić, bo kasy starczało
tylko na dwa fruktasy, ryjów do picia pięć, a każdy chciał być najebany, bo piątek,
tygodnia koniec i początek. Weszliśmy do SAMu, zwyczajowo po dwa dżepy.
Sztuczny tłum, zagadywanie, komplementy w stronę ekspedientki i wyszliśmy z zakupionymi
bełtami oraz z półlitrówką ponczu w rękawie, która w zamieszaniu przykleiła się
jednemu z nas. Radości było co nie miara, bo to oznaczało, że dzisiejszy melanż
będzie zacny. Kumpel, który zajumał tą pilnie strzeżoną przez kamery ambrozję,
został okrzyknięty bogiem. Pełni przed melanżowej euforii, standardowo wbiliśmy
się w park, na ławki i tam w ścisłej kolejności najpierw obaliliśmy fruktasy,
by na sam koniec zostawić sobie rarytas – poncz do ciast. Ale jakoś tak, nikt z
nas nie kwapił się do skosztowania tego wynalazku. Wstępnie wszyscy się
napalili jak szczerbaty na sucharki, a jak przyszło co do czego, to wykręty: że
za mocne, że co to jest, że nie ma czym zapić, że za gęste na żołądek. Szkoda,
bo poncz mógłby zastąpić fruktasy. Więcej woltów, większa bania, mniej picia,
mniejsze strucie. No cóż, nie było chętnego. Ale dwie alejki bliżej siedzieli
na ławkach nasi znajomi, metale. Też spożywali i też tak jak my, wlewali w tym
parku co weekend litry alkoholu w gardła. Zawołaliśmy ich. Byli już lekko
wcięci. Przyszli, ale niechętnie. Lubiliśmy się nawzajem, ale barierą była
muzyka. Oni w skórach, ramoneskach, długich włosach, glanach opinaczach. My w
dresach, szerokich spodniach, ogoleni na zero, w sportowych butach.
Przedstawiliśmy krótko jak się sprawa ma i wyciągnęliśmy na ławkę butelkę
ponczu. Popatrzeli, powzdychali, wzięli do ręki, poczytali etykietkę, odłożyli.
Już myśleliśmy, że nic z tego, aż tu nagle z ich tłumu, ktoś oznajmił:
—
Dejcie, jo spróbuja!
Testerem
był Zet. Długie włosy spięte w kucyk, ramoneska z ćwiekami i koszulka z logiem
Dżem. Najwięcej pił, najczęściej był najebany, to miał pierwszeństwo. Teraz też
już nim lekko poniewierało, więc spróbował. Nalaliśmy mu setkę żółtego płynu do
plastikowego kubka, żeby sobie sam na pogrzeb nie szedł w razie czego, poczym
obserwowaliśmy jego czynności. Zet najpierw delikatnie zwilżył usta, powąchał,
następnie nabrał cieczy w usta. Wszyscy patrzeli w niego jak w ikonę boską, czy
się nie skrzywi, nie porzyga i najważniejsze, czy połknie? Połknął! Lekko się
skrzywił, jak po cytrynie, ale przecież musiał się skrzywić, bo to cytrynowy
poncz. Zaczął mlaskać, zbierać słowa gdzieś z policzków, aż w końcu uwolnił je
przez wargi, wypowiadając magiczne zaklęcie:
— Dobre! Lyj!
Nalaliśmy
mu tym razem cały kubek, jakieś 0,2 litra. Wypił prawie duszkiem. Znów się
skrzywił, trochę posapał i odszedł dwa kroki od nas, poprawiając swoją ramoneskę.
Trochę już nim zamiatało, ale dzielnie się trzymał. Nachylił się jak do
rzygania, ale nie rzygał. Nie szarpało nim, tylko coś mamrotał pod nosem. Był
zamulony. Po kilku minutach w końcu odmulił, spojrzał w naszą stronę przez
szklane oczka i unosząc rękę do góry, stanowczym, pijackim tonem oznajmił:
—
Rysiek był bogiem!
Dla
niego może był, ale dla nas, szerokospodniowców jedynym bogiem był Magik. Trochę
mnie to wkurzyło, bo lubiłem Dżem, ale nie na tyle, żeby Rysiek był moim
bogiem. No dobra — pomyślałem, jeszcze kilka plastikowych pucharów boskiej
ambrozji i Zet przestanie tak gadać. Tym razem kolejka poszła w naszą stronę.
Nabrałem ponczu w usta i delikatnie przełknąłem. Co za syf! Rozpaliło mnie w
gardle niemiłosiernie i skrzywiło gorzej niż karton cytryn z Urugwaju. Ale przełknąłem.
Po paru minutach poczułem lekkie kopnięcie. W żołądku też mnie jakoś zaczęło
palić i to na tyle mocno, że nie miałem już ochoty na następną kolejkę. Ale Zet
miał. Polali mu. Przed wypiciem, wyrecytował połowę snu o Viktorii i przechylił
kubek. Tym razem bardzo go skrzywiło, na tyle, że nachylił się i podparł rękami
o kolana. O kurwa, chyba będzie heftować — pomyślałem. Odprowadziliśmy go pod
drzewa, żeby nie zapierdolił całej ławki, bo niektórzy z nas chcieliby jeszcze
kontynuować melanż. Zaczęło go szarpać, w końcu rzygając jak kot, wydalił z
siebie na tyle dużo cykuty, że padł zmęczony pod drzewem. Zaczął mamrotać coś
pod nosem i o mało co nie wytarzał się w własnych rzygach. Podeszliśmy bliżej
niego i znów usłyszeliśmy tekst snu o Viktorii. Dźwignęliśmy go i
przetaszczyliśmy na ławkę. Niech tu sobie leży i śni o Victorii — pomyślałem.
Leżał, później zasnął, a my cieszyliśmy się, że jednego mniej, i że dopiero
teraz możemy przekonać tych rockersów, że jedynym, słusznym bogiem był Magik z
Kalibra 44. Pijacka dyskusja zaczęła się na dobre. Było między innymi o tym, że
ten nasz hip hop jest jak deptana kapusta, bo ruszamy w miejscu nogami, jak
przy jej ugniataniu. Że na koncertach podnosimy ręce do góry, a to przypomina synchroniczny
ruch białych robaków, takich które bierze się na ryby. No i potem jeszcze, że
my nie znamy nut, że oni nie śpiewają swoich tekstów, że my nie gramy na
instrumentach, że oni są popularni, że my przerabiamy piosenki innych artystów,
że oni mają długie pióra i chodzą w skórach, że my łysi popierdalamy w dresach…
i tak dalej, aż do momentu, w którym zauważyłem, że coś niedobrego dzieje się z
Zetem. Cały się trząsł na tej ławce, ale nie były to drgawki. To było coś
gorszego. To była padaka! Podeszliśmy wszyscy do niego. Zet cały drgał,
podskakiwał. Wyglądało to strasznie. A jeszcze godzinę wcześniej był taki
pogodny. Uśmiechał się, żartował. Makabra, tak go sponiewierało! Tutaj razem
pijemy i nagle coś takiego się z kolegą dzieje. Szok! Trzepało nim, spazmy
jakieś. Przestraszyłem się, że zaraz zejdzie i powiedziałem chłopakom, że
trzeba wezwać pogotowie, bo jak coś się z nim złego stanie, to pójdziemy
siedzieć za głowę. Ale cisza. Nikt nic nie mówił, nikt nic nie wzywał, każdy
się tylko przyglądał jak Zet synchronicznie faluje rękami, wije się, trzęsie, pręży,
depta w miejscu nogami, podskakuje. Aż w końcu jeden metal, wskazał na Zeta
palcem i uświadomił mnie bełkocząc:
—
Widzisz, tak wyglondo hip hop!
3 responses to Hip – hop
Zajebiste ziomek :)
Znakomita puenta :D A jak się zakończyło z ZETem?
Przeszlo mu poozniej i zasnal. po kilku godzinach obudzil sie, ale byl na tyle slaby, ze trzeba go bylo odholowac do domu. mial strucie na maxa na drugi dzien.
Prześlij komentarz