Na flipry przyprowadził mnie kolega z osiedla. Było
to w 86 roku XX wieku. Po lekcjach zamiast pójść do domu, wylądowaliśmy w
salonie gier. Wtedy prawie na każdym osiedlu funkcjonował taki salon. Od
tamtego momentu moje życie nie było już takie samo. Stało się kolorowe, naświetlone
barwami, promieniującymi z monitorów tych maszyn. Już wcześniej próbowałem chromoterapii
za pomocą telewizora marki Rubin, ale jego lampy długo się nagrzewały i zanim pojawił
się obraz na ekranie, wolałem iść na podwórko pod blokiem. W latach
osiemdziesiątych nie było kolorowo. Rzeczywistość przedstawiała się
monochromatycznie, miała jeden szary kolor oraz wszystkie jego odcienie. Dlatego
taka iluminacja barw, działała na mnie magnetycznie. Wszystkie wolne chwile spędzałem
na fliprach. Za pieniądze, które tam zostawiłem, pewnie mógłbym sobie wtedy kupić
komputer commodore 64, ale nie chciałem, bo gry z automatów nie działały na
nim. Bogaciłem właściciela salonu, ale on bogacił też i mnie. Moja wyobraźnia
stale poszerzała horyzonty. Dzięki tym grom, poznałem trochę zachodniego
świata, którego jeszcze wtedy nie pokazywali w telewizji. Poznałem również
język angielski, no dobra tylko niektóre słówka, ale był to już jakiś wstęp do
obcowania z inną kulturą. Chodzenie na flipry miało swoje plusy i minusy. Do plusów
można zaliczyć życie towarzyskie, które się tam toczyło. Z racji tego, że salon
gier był takim osiedlowym tyglem, można było tam spotkać różne osobowości z
osiedla. Nowe znajomości procentowały w podwórkowych kontaktach, a niektóre
zawarte przyjaźnie nawet przetrwały do dziś. O tym całym tyglu towarzyskim napiszę
jeszcze niejedną historię, bo na serio jest co wspominać. Jeśli chodzi o minusy,
to oczywiście pieniądze na żetony, których zawsze było za mało i zawsze ich
brakowało. W którejś klasie podstawówki zbuntowaliśmy się z kolegami i zaczęliśmy
podrabiać żetony, ścierając starą pięciozłotową monetę możliwie tak mocno, żeby
przypominała żeton, który wrzucało się do flipra. Krążyły różne legendy o tym
jak dany automat zalicza kredyt. Jedni mówili, że w kasecie wrzutowej jest
specjalna waga, która waży pieniążek i na podstawie jego masy, uruchamia grę. Inni
mówili, że jest specjalna fotokomórka, która po sczytaniu kodu z pieniążka,
uruchamia grę. To wszystko okazało się nieprawdą. W kasecie wrzutowej była taka
sprężynka, która pod wpływem masy wrzuconego pieniążka, żetonu zaliczała
kredyt. Oczywiście nie wiedzieliśmy o tym. Nasze podrobione żetony były za
lekkie i przelatując przez sprężynkę nie uruchamiały gry. Ciągłe wrzucanie i
wyciąganie pieniążka z kasetki, uruchomiało czujność szefa, który pokapował się
w tym całym naszym procederze i pewnego dnia wyrzucił nas z salonu, zakazując wstępu na
miesiąc. Szef ogólnie był spoko. Miał łysinę i okulary. Nazywał się niby Józef.
Dlatego niby, ponieważ nigdy nie pytaliśmy go o imię. Byliśmy za młodzi. Raczej
to imię podsłuchaliśmy, jak ktoś starszy do niego mówił. Szef mógłby być naszym
dziadkiem. Czasami był dobry jak dziadek, ponieważ pozwalał zostawać, gdy nie
mieliśmy pieniędzy i patrzeć jak grają inni. Czasami zaś wprowadzał dyscyplinę
i wyganiał wszystkich niegrających, stawał w progu i każdego kto chciał wejść
pytał o pieniądze. Po upadku komunizmu, wprowadził do salonu mini bar. Można było
kupić hot dogi, napić się coca coli, zjeść zapiekankę. Wszystko do czasu, aż
nie wkroczył sanepid i zamknął ten mini bar pod salmonellą. W salonie były dwa
rodzaje automatów: filpery (teraźniejszy pinball) oraz flipry, na których grało
się w gry video. Moją pierwszą grą, na którą zwróciłem uwagę był Star Wars. Stara, poczciwa gra z
grafiką wektorową (oczywiście w 86 roku nie miałem pojęcia o rodzajach
grafiki), wyprodukowana przez firmę Atari w 1983 roku.
Star Wars jest FPSem w 3D, który symuluje atak na gwiazdę śmierci z finałowej sceny filmu Gwiezdne wojny: część IV – Nowa nadzieja. Gracz wciela się w postać Luka Skywalkera, który jest pilotem myśliwca Incom T65, zwanego X-wing. Luk nie musi niszczyć każdego celu, jak to bywało w grach arcade, ale musi po prostu przetrwać obstrzał. Każde trafienie przez wroga, zabiera mu jedną osłonę z sześciu. Naszym celem jest zniszczenie gwiazdy śmierci w trzech fazach ataku. Darth Vader skutecznie broni się przed naszym atakiem, wysyłając niezliczone ilości myśliwców w naszą stronę. Jeśli jednak uda nam się te ataki odeprzeć (a mnie się parę razy udało), Death Star wybucha w różnych kolorach i gra rozpoczyna się od nowa, z tym że jej poziom jest już trudniejszy.
Kolejną grą był Vastar, wyprodukowana przez Sesame
Japan Corporation w 83 roku.
Akcja tej gry dzieje się w 2956 roku, wcielamy się w robota o imieniu Vastar, który został zaprojektowany przez naukowców w celu ochrony Ziemi przed Imperium Galaktycznym. Ziemia w tej grze jest ukazana w scenerii post-apokaliptycznej, a w niektórych momentach można zobaczyć ruiny Statuy Wolności, Mount Rushmore oraz ruin posągów z Wysp Wielkanocnych.
Ciekawostką jest to, że w tej grze było bardzo
wiele miejsc na litery do wpisu końcowego z rekordem i nie rzadko pojawiały się
tam nazwiska nie lubianych graczy. No właśnie. Wpis końcowy. Był jedną z najważniejszych
czynności wykonywanych po grze, kto wie czy nie ważniejszy do samej gry. Na wpis
się zawsze czekało, wpisu się nigdy nie zostawiało i zawsze wpisywało się tymi
samymi inicjałami. Litery do wpisu były przeważnie trzy, więc wystarczyło
spojrzeć na tabele końcowe, a już wiadomo kto był gościem na fliprach.