Każde osiedle, małe czy duże ma swoich bogów. Bogowie przez
pryzmat żelbetonu spoglądają na ciebie jaki prowadzisz żywot. Żaden twój
podejrzany ruch nie umyka ich uwadze, także nie kombinuj, bo oni i tak o
wszystkim dowiadują się pierwsi. Nie mów też, że nie wierzysz w nic, bo w
momencie wprowadzenia się na osiedle, twoja wiara zostaje ci automatycznie
narzucona. Jesteś pod obserwacją i tylko kwestią czasu jest fakt, że zostaniesz
czcicielem bóstw. Kiedy już pogodzisz się z tym, że w miejscu, w którym
mieszkasz twoi rówieśnicy otaczają kultem bogów osiedla, rozpoczniesz wewnętrzne
otwieranie się na osiedlową aklamację. Najprawdopodobniej twoje uwielbienie, rozpocznie
się od słuchania szeptanych historii, które budzą respekt i poważanie wśród
słuchaczy. Później ty sam będziesz głosić te historie wśród nowicjuszy, a gdy
osiągniesz odpowiedni stopień wtajemniczenia i udowodnisz swoją boskość,
bogowie przyjmą cię w swój poczet. Głoszenie historii i towarzyskich
ciekawostek zazwyczaj odbywa się zawsze na boisku szkoły podstawowej, która
jest na osiedlu. Boisko jest miejscem kultu, to mekka i jeżeli chcesz być
boski, twoim obowiązkiem jest pojawianie się tam. Jednak bogowie będą
przychylni tobie wtedy i tylko wtedy, gdy będziesz pojawiał się tam wieczorami.
Musisz też być odpowiednio ubrany, żeby się nie wyróżniać i co najważniejsze,
nie mieć lepszych ciuchów niż bogowie. Kiedy spełnisz wszystkie kryteria,
możesz wreszcie czuć się swobodnie na boisku. W ogóle na boisku oprócz bogów,
spotkasz mnóstwo innych ludzi. Najczęściej małolatów, którzy grają w piłkę, bo
nie chce im się iść po lekcjach do domu. Zdarzają się też świeżaki -
absolwenci, którzy przychodzą pochwalić się swoim byłym nauczycielkom jak im
się wiedze w nowej szkole albo przychodzą się wyluzować, bo są za bardzo
tępieni jako koty na dużej przerwie. W godzinach wieczornych na boisku spotkasz
starszych absolwentów, którzy czują nostalgię do tego miejsca lub młodzież z
sąsiedztwa, która zwyczajnie nie ma się gdzie podziać. Boisko odbija piętno w
życiu każdego chłopaka z osiedla, ponieważ to tutaj czujesz trwogę, gdy starzy
zostawiają cię samego, kiedy idziesz do pierwszej klasy. To tutaj czujesz gorycz
w ustach, gdy smakujesz pierwszego browara, pierwszego szluga, pierwszego
jointa. To tutaj czujesz smak krwi, kiedy pierwszy raz się bijesz. To tutaj
czujesz zawód i niesprawiedliwość, gdy pierwszy raz pokazujesz dowód tożsamości
patrolowi policji, kiedy opróżniasz flaszkę z kumplem, bo właśnie zostawiła cię
dziewczyna. To wszystko tutaj, na szkolnym boisku, które uczy życia i
wychowuje. Nie wszyscy jednak pobierają darmowe lekcje ulicznej szkoły.
Zdarzają się tacy, którzy siedzą całe swoje małoletnie życie w domu i boisko
znają tylko z opowiadań. Żal mi ich. Tracą swoje najlepsze lata na wkuwaniu i
na pogłębianiu skoliozy. Nie ważne jest, że oni mają później dobrą pracę i pną
się po szczeblach kariery. Ważne jest to, że to my mamy teraz co wspominać. Dokładnie!
To było jakoś tak na początku lat dziewięćdziesiątych, krótko po mundialu we
Włoszech. Panował wtedy istny szał na piłkę nożną. Graliśmy w nią bez
opamiętania. Zawsze po lekcjach i zawsze na boisku szkolnym. Z perspektywy lat
muszę przyznać, że mecze były na dość kiepskim poziomie i chyba tylko z miłości
do piłki chciało nam się za nią biegać. Zresztą to była ślepa miłość. Byliśmy przekonani
jak to bajtle, że umiemy grać, że umiemy się kiwać i fiksować, i że śmiało
możemy się zapisać do jakiegoś hutniczego lub górniczego klubu sportowego, i
pojechać w przyszłości na mundial. Innego zdania był Kimas. Świeży absolwent.
Starszy od nas chyba o pięć lat. Przychodził zawsze na boisko i siadał na
oparciu ławki, głośno komentując nasze zagrywki. Nie specjalnie nas to
dopingowało do gry. Raczej deprymowało. Kimas prawie zawsze był wypity. Nigdy
jednak się nie chwiał, ale za to bełkotał. Lubił sobie wypić. Dodawało mu to
animuszu. Myślał, że jest kimś ważnym, bo potrafił wystraszyć i sponiewierać
małolatów. Chciał imponować starszym dziewczynom z ósmej klasy, jaki to z niego
agar. Udawało mu się. Dziewczyny na niego leciały. Nie wiem jednak na co? Może
na komentarze w stylu – „Podej mu kurwa, jak grosz chuju, ciongniesz ciulu do
roga”. Dawał nam się we znaki, ale byliśmy za mali żeby zrobić z nim porządek.
Nikt z nas nie miał też starszego brata, więc straszenie wpierdolem nie wchodziło
w grę. Postanowiliśmy czekać, może samo mu kiedyś przejdzie. Mijały dni. Pogoda
była zmienna jak to na wiosnę. Raz słońce, raz deszcz. Pewnego słonecznego
popołudnia, zrelaksowani promieniami słońca, zamiast po lekcjach iść do domu,
graliśmy w piłkę. Kimas też się relaksował, tym razem z kolegami. Jechali po
nas strasznie, wyzywali od małolatów pierdolonych, że nie umiemy porządnie kopać,
a gdy podbiegaliśmy bliżej ich ławki, to nawet na nas pluli. Stresujące to
było. Nie potrafiliśmy się w ogóle skupić na grze. Co jakiś czas, ich jazgot
tak jakby ustawał i robiło się nienaturalnie cicho. Okazywało się, że podczas
tej nienaturalnej ciszy, Kimas obgadywał jednego z nas. Pokazywał na niego
palcem i coś tam cicho szeptał z kolegami. Upatrzył sobie Marcinka. Marcinek grał
najgorzej z nas. W zasadzie nie umiał grać. Był otyły i pokracznie biegał.
Nawet do bramki nikt go nie chciał. Z racji tego, że miał ze wszystkich największą
masę, stał na obronie. Skutecznie blokował, bo wchodził z ciała jak czołg.
Czasami był nie do przejścia, ale gibki drybler mijał go jak chciał. Miał śmieszne
zagrywki, być może dlatego zdobył uwagę Kimasa. Gra się toczyła. Biegaliśmy od
bramki do bramki. Marcinek też się toczył, ale tylko do połowy. Oszczędzał
siły. Kopał, ale nie zawsze do nas i nie zawsze w światło bramki. Przy jego kolejnej,
nie udanej zagrywce, piłka potoczyła się w stronę ławki, na której siedział
Kimas i jego koledzy. Zamarliśmy. Kimas zsiadł z oparcia, wziął piłkę do ręki i
usiadł z powrotem. Po czym oznajmił:
— Chujowo grocie. Niy bydzie bali.
Próbowaliśmy jakoś odzyskać piłkę, negocjować, błagać, kulturalnie
prosić, ale te kulturalne prośby w stylu — Proszę nam oddać piłkę. — jeszcze
bardziej rozwścieczały Kimasa i jego kumpli. W końcu już prawie
zrezygnowaliśmy. Zaczęliśmy powoli nakładać tornistry na plecy i rozchodzić
się. Nagle jednak odezwał się ktoś, kogo głos nie był mile słyszany na boisku,
ktoś, kto zawsze był pomijany przy tworzeniu składów, ktoś z kim nie chciało się
być w drużynie:
— Te łoddowej bala, ja? — wrzasnął Marcinek.
Kimas aż sam nie uwierzył. Odwrócił się w stronę Marcinka, zszedł
z ławki, upuścił piłkę, podszedł bliżej i stanął nad nim oznajmiając:
— Te, wieprzek, coś ty taki mondry? Zajebać ci w ryj?
— Jo niy jes żodyn wieprzek — próbował się bronić Marcinek.
— Te, słyszeliście? To niy jest żodyn wieprzek. — Kimas spojrzał w
stronę kumpli, żeby go wyśmiać, po czym znów spojrzał na Marcinka i chwycił go
za żuchwę — Dobra, łod dzisioj bydziesz Tobi. Słyszysz? Pan nadoł ci imię. Od
dzisioj żeś jest Tobi. A wy słyszeliście małolaty pierdolone? — odwrócił się w
naszą stronę, trzymając Marcinka za żuchwę — To jest Tobi. Powtórz!
— To…bi. — Marcinek powtórzył, krztusząc się i dusząc.
Byłem w szoku, bo kilka lat wcześniej oglądałem podobną scenę w
telewizorze! Serial nazywał się „Korzenie” i nadawali go zawsze w niedziele.
Wiem, bo akurat wtedy matka zawsze przełączała nasz dwukanałowy telewizor rubin,
na ten właśnie tasiemiec. To był dość popularny serial. Pamiętam, że gdy go
nadawali, to pustoszały ulice naszego miasta. Tą scenę też pamiętam, kiedy bogaty
pan biczował niewolnika, by później nadać mu imię. Kimas też musiał to oglądać,
bo doskonale wcielił się w rolę bogatego pana, choć śmierdział wiśniówką nie
groszem. Po tym całym przedstawieniu rozeszliśmy się do domów. Minęło lato.
Marcinkowi ksywka się przyjęła. Wszyscy na podwórku nazywali go Tobi. Nie miał
sprzeciwów, że ktoś go tak nazywa, no może poza Kimasem. Ale Kimasa gdzieś
wcięło przez to lato. Nie pokazywał się. Dopiero później dowiedziałem się, że wjechał
na kilka miesięcy do ośrodka wychowawczego dla młodzieży. Zbliżała się zima.
Aura nie sprzyjała grze w piłkę, więc oddawaliśmy się innym zajęciom ruchowym.
Niedaleko szkoły było przedszkole miejskie, którego w nocy pilnował cieć. Teren
przedszkola był ogrodzony, ponieważ w środku znajdował się ciekawy plac zabaw,
z fajnymi drabinkami, huśtawkami i piaskownicą. Robiliśmy wszystko, żeby się
tam przedostać i trochę powyginać na drabinkach, pohuśtać na huśtawkach albo
poskakać w dal do piasku, jak na olimpiadzie. Niestety prawie zawsze kończyło
się niespodziewanym wtargnięciem ciecia i naszą wręcz paniczną ucieczką przez
płoty. Po kilku takich gonitwach, zaczęliśmy odczuwać, że dodatkowa adrenalina
tworząca się w naszych szczeniackich nadnerczach, wyzwala duże emocje. To było
fajne. Strach działał na nas jak narkotyk. Uzależniliśmy się od niego i
zaczęliśmy regularnie chodzić na przedszkole. Nie straszny był już nam nawet cieć.
Jednak po kilku takich wypadach cieć widząc, że nic sobie z niego nie robimy,
zaczął nas straszyć policją. Podczas kolejnej wyprawy na przedszkole szli z
nami starsi koledzy z klas siódmych i ósmych, którzy przypadkiem dowiedzieli
się, że jest fajna miejscówka, na której można zapalić szluga, jakieś winko
obrócić. Kiedy zebraliśmy się już, by przechodzić przez bramę przedszkola,
nagle spod ziemi pojawił się Kimas. Był znów lekko wcięty, a w dłoni trzymał
siatkę. Od razu zrobiło mi się lepiej. Poczułem się bezpieczny. Kto jak kto,
ale jak Kimas z nami idzie, to policji nie należy się bać. Był przecież w ośrodku,
z policją miał do czynienia, z prokuratorem miał do czynienia i wie co gadać, i
jak gadać w razie przypału. Kimas popatrzył na nas swoim zapijaczonym wzrokiem
i wskazał palcem na Tobika:
— Ciebie mody pamiyntom!
Tobik mu nie odpowiedział. Kimas po pobycie w ośrodku był na
osiedlu bóstwem, więc nie należało mu odpowiadać, jeśli nie trzeba było. Szacun
należało okazać spuszczając wzrok tak jak przy przeistoczeniu. Okazało się, że
Kimas po pobycie w ośrodku, najął się do pracy przy remontach mieszkań i
właśnie wraca z fuchy. Starsi koledzy nie chcieli go zabrać na przedszkole, bo
był wcięty i miał tą siatkę. Wkurzali się:
— Te, tam cieć chopie loto. Chyci cie, przyjadom pały i pódziesz
na izba.
— Niy chyci — uspokajał pijackim bełkotem Kimas — A jak chyci, to
mu zajebia tom siatkom.
— A co tam mosz w tyj epie?
— Wiertarka!
— Co tam kurwa mosz? — niedowierzali koledzy.
— Boszka z borkopem i klucz mom. Jak jom kajś straca, to niy mom
po co przyłazić jutro do roboty.
Kimas widząc, że ich nie przekona, wyciągnął z kieszeni drobne,
odliczył na wino i wysłał do sklepu jednego z nich. Za dziesięć minut
przeskakiwaliśmy przez płot. Szło nam to naprawdę sprawnie. Niestety Kimasa
trzeba było przerzucać, bo nie dawał rady. W końcu jednak udało mu się.
Znaleźliśmy się na terenie przedszkola. Starsi koledzy wraz z Kimasem zaczęli
szukać miejscówki do obalenia wina i zapalenia szluga, a my zajęliśmy wszystkie
drabinki, rurki i inne metalowe konstrukcje, celem skakania, robienia wymyków i
odmyków. Byliśmy w swoim żywiole. Rozciąganie, podciąganie, taki before parkour
lat dziewięćdziesiątych. Powoli jednak nasza sielanka dobiegała końca. Wśród
grupy obracającej wino wybuchła kłótnia. Zrobiło się głośno i nerwowo. Doszło
nawet do przepychanek. Cieć już biegł w naszym kierunku. Na jego widok
zeskoczyliśmy z drabinek i zaczęliśmy uciekać w kierunku ogrodzenia, żeby
wydostać się z terenu przedszkola. Starsi koledzy zrobili to samo zostawiając
pijanego Kimasa. Kiedy cieć do niego podbiegł, ten zrobił to o czym zapewniał,
że zrobi. Zamachnął się siatką. Niestety, chybił i wiertarka zamiast uderzyć
ciecia w twarz, wyleciała z szybującej siatki i uderzyła w trawę. Cieć chwycił
Kimasa za potylicę, założył nelsona i wyprowadził go w kierunku swojej
kanciapy. Okazało się, że cały czas nas obserwował i wcześniej zadzwonił na
policję, bo syrenę słychać było już z oddali. Kimas resztkami sił spojrzał
jeszcze w tył za swoją wiertarką, ale już chyba się pogodził z faktem, że dziś
do domu nie wróci, a jutro do roboty tym bardziej. Emocje opadły, Kimas też
opadł na tylne siedzenie radiowozu, cieć dogadywał ostatnie szczegóły z
policjantami, a my korzystając z nieuwagi przeskoczyliśmy z Tobikiem ogrodzenie
i wzięliśmy wiertarkę. Gdy byliśmy już bezpieczni poza terenem przedszkola, a
nasze tętna wróciły do normalnej wartości, Tobi nagle wziął wiertarkę w dłoń i
z całej siły uderzył nią o ziemię. Trochę mnie to zaskoczyło, bo mogliśmy ją
sprzedać i mieć kasę, a nie rozwalać. Ale rozumiałem go doskonale. Szczególnie wtedy,
gdy wziął kawałki płyt chodnikowych i zaczął ciskać z całej siły w plastikową
obudowę. Musiał odreagować. Kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamieniem
– głoszą słowa i tych słów się trzymał. Tobi był bez winy, a dokładnie, to wina
była Kimasa, za to, że kiedyś poniżył Tobika i jego hierarchia na osiedlu
straciła notowania. Kiedy resztki wiertarki rozprysły się po chodniku,
zauważyłem ulgę w oczach już nie Tobika, ale Marcinka. To znów był ten sam
Marcinek, zadziorny i odważny. Cieszyłem się, że odzyskałem kolegę no i, że
będziemy mieli trochę miedzi i stali z odzysku.
Prześlij komentarz