Wyszedłem
z biedronki z pięcioma browarami, no dobra z sześcioma, bo jeden mi się
przykleił do brzucha. Musiałem go najpierw ogrzać w ręku i dopiero potem
wsadziłem za pazuchę. Zimna była ta puszka jak pieron. Myślałem, że ten chłód
mnie zdradzi, ale udało się. To był by dopiero nie fart, gdyby mnie zatrzymali
za kradzież jednego browara w biedronce. No, ale z takich głupot robią się
zawsze największe problemy. Szkoda czasu na takie rozkminy. Gdzie do cholery
był ten garaż Pancza? Pamiętam tylko, że trzeba było stanąć naprzeciw środkowego
szybu kopalni centrum i potem odwrócić się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo i
iść prosto. Następnie przy latarni spojrzeć na białego orzełka na budynku
sortowni i pod tym orzełkiem trzeci garaż na lewo. Znalazłem. Brama zamknięta.
Może gdzieś poszli, a może to jednak nie ten garaż? Pukam. Słychać jakieś
damsko-męskie głosy. Drzwi się otwierają, ale staje w nich jakiś siwy dziad ze
szramą na policzku i pyta mnie czego chcę? Przepraszam kulturalnie. Mówię mu,
że się pomyliłem i takie tam. Dziad jest bardzo agresywny, wyzywa mnie od
chujów pierdolonych, ciulów i krzyczy żebym spierdalał. Chyba mu w czymś
przeszkodziłem. Cholera, niech dziada wyluzuje, bo zaraz puszczą mi nerwy i
uszy reklamówki żulówki. A jak piwo wypadnie na ziemię i puszki pękną, to jemu
pęknie szczęka. Dziada zamyka drzwi garażu. Odwracam się w lewo i widzę Frugola
jak otwiera drzwi i wychodzi. Pewnie idzie się wylać za garaż. Nareszcie ich znalazłem. Idę
szybkim krokiem w kierunku otwartych drzwi. Wpadam do środka i od razu na progu
zjebka:
—
Kurwa, kajś tak dugo był? Jo by sie sto razy wysroł zanim ty z tymi bronksami
przydziesz. — wkurza się kolega Pancza — Myśleli my, że tyś zajeboł te browary
i już kajś pijesz pod blokiem.
—
Kaj tam pija. — odpowiadam — Garaże podupcyłch.
—
To trza było dzwonić telefonem!
—
Kaj dzwonić? Jak Panczo niy odbiero, bo mo wyciszone. — tłumaczę się.
Jakoś
mi się ten ziomek od Pancza nie podoba. Jest za bardzo śmiały. Nie zna mnie. Nie
wie, że za takie kozaczenie dostaje się po mordzie. Coś mi się wydaje, że
jeszcze dzisiaj będzie dłubał krwawe kozy z nosa. Wchodzi Frugol. Rozdaję
każdemu po kenigerze. Siadamy na transporterach po piwie. Przytulny nawet ten
garaż Pancza. Na ścianach proporczyki Szombierek Bytom, Polonii Bytom, Stal
Bobrek Bytom, ale nie jakieś nowe. Same wiekowe, to znaczy z XX wieku, z lat
osiemdziesiątych. Coś pięknego. Na allegro to musi mieć swoją wartość
kolekcjonerską. Najbardziej podoba mi się puchar położony na centralnym miejscu
czyli na górnej półce, tylniej ściany garażu. Jak się otworzy wrota i zapali
światło, to od razu rzuca się w oczy ten puchar. Podchodzę bliżej, żeby
zobaczyć za jakie to osiągnięcia. Na tabliczce pisze „Januszowi Panczowskiemu
za zajęcie I miejsca w Indywidualnych Mistrzostwach Polski w Judo. 1977 GKS
Czarni Bytom”. Piękne!
—
Panczo, tyn puchar jest łod twojego łojca? — pytam.
—
Ja, to jest pokal łod mojego ś.p. fatra. — odpowiada przejmująco.
—
Fajny. Niy scesz sprzedać?
—
Ciebie pojebało? Pamiontek łod łojca nigdy nie sprzedom, chobych nawet już niy
mioł na chlyb, to niy sprzedom.
Siadam
z powrotem na transporterze. Wychylam browara. Częstuję się szlugiem i zapalam.
—
Te, suchejcie. Dzisiej na wiecór kryncymy grubo afera na manewrowych. Piszecie
sie? — Panczo zerka na mnie i Frugola.
—
Jako zaś afera? Godej coś jasnij, bo nic niy wiym. — odpowiadam.
—
Wiymy o keryj z kopalnie wyjeżdżo pociąg fol załadowany orzechym i
pieklorzym-ekogroszkiym. Trza go ino zaczymać i otworzyć klapy we wagonach.
Potem sie wszyjsko fajnie wysuje, a rano sie pozbieromy albo jesce nawet w
nocy. Zależy jaki bydzie auflauf.
—
Wiela idzie zarobić? — pyta Frugol.
—
Wiela rady dosz dźwignonć na plecach. Kożdy robi na swoje konto. Miechy z
wonglym wciepujymy na żuka. Szofer jedzie z towarym na garaż. Tam wyładowuje i
potym rachujymy.
—
Som niy wiym — odpowiadam.
—
Ja, ty to sie niy lubisz marasić — wbija mi kolega Pancza — Ty mi wyglondosz na
jakiegoś pieronie intyligynta. Czyste ronczki. Nostympny kurwa za biurkiem z
literami przed nazwiskiem.
—
Te, kurwa, hamuj, bo wdupisz! — ostrzegam typa.
—
Te, ale niy wadzcie sie, ja? Ty zamknij kurwa ryj, a ty sie nie wkurwiej —
Panczo pokazuje na mnie. — Cisza do chuja! Dostołch cynk łod jednygo łochroniarza
z bramy, o kery puszczom bana z wonglym. Mom tam jednygo ustawionygo, a po
prawdzie łopłacom go. Wszysjsko mi godo. Co, jak i kaj. Łod czasu jak chopcy z
moij ulicy, przy spierdalaniu wciepli pod wagon jednygo z łochroniarzy z
kopalnie i mu nogi łobciyło, wola tych chujów łopłacać. Bez takego ciula,
łochroniarza z powołania, jedyn z moich kumpli terozki siedzi. I niy wiadomo
wiela posiedzi. Na razie jest na sankach. Żeby mu ino ćwiary niy wdupili na
wadze, bo jego matka sie chyba powiesi na strychu.
—
Co ty godosz? Aż tak fest mocie tu przejebane? — dziwię się.
—
Chopie, nic niy wiesz. Jo ci łopowiym. Kilka miechów nazot na wongel lotoł z
nami taki bajtel – Maniuś. Wys jak? Starzy alkoholiki, synek na nich zapierdalo.
No ftoś musi rodzina uczymywać. Mie sie to niy podobało fest, że łon z nami loto.
Za mody boł. Ale za to bardzo robotny i mioł dużo łodwagi, wyncyj niż te
wszyjskie twardziele, co to mondre som ino we godce. Łon boł zowżdy pierwszy. I
jak wtedy wyjechała z kopalnie bana z łorzechym, łon tyż polecioł piyrszy. Tak
tukej jes, że piyrwyj maszynista musi zrobić einproba hamulca i zwalnio, a
potym się zaczymuje. I wtedy Maniuś zaczon łotwiyrać wszyske klapy z wagonów. Z
jednych klap mu sie suło z innych niy. No, pech chcioł, że z jednyj klapy tak
mu sie fest posuło, że go tyn wongel przysypoł aż do brzucha. Jak maszynista to
łobocył, to wylecioł z lokomotywy i zaczoł lecieć w strona Maniusia. My już w
tym czasie zaczeli go łodkopywać. Niy wiym po co maszynista podlatywoł, ale
chyba niy po to żeby pomóż? Dostoł wjebane, a Maniusia ledwo my wyciongnyli.
Teraz na jedna noga kuleje i łazi pod krykom. Mody synek, a już kalyka.
—
Chujowo. — odpowiadam i łykam browara.
—
No chujowo, co poradzisz? Teraz robiemy tako czajana, momy już tak wszystko
obcykane, że ino łotwiyrać, ładować i wywozić do dziuple. To jak? Piszecie sie?
—
Jo sie chyba niy pisza, a ty Frugol?
—
Ciule sie nigdy niy piszom. — komentuje kolega Pancza.
—
Coś ty kurwa pedzioł? — raptownie wstaję i z kolana uderzam typa w twarz. Puszcza
mu się krew z nosa. Jest oszołomiony. Łapie się za twarz. Coś tam kurwuje pod
nosem. Próbuje wstać, ale dobijam go kopniakiem w brzuch, tak że o mało nie
ląduje w kanale samochodowym. — Mało Ci kurwa? Ty niy wys z kim zaczynosz. —
Panczo odtrąca mnie pod ścianę. Doskakuję znów do kolesia. Szarpiemy się we
trójkę. Wyrywam się do typa chcąc go jeszcze jakoś uderzyć z pięści, załadować
pocisk w podbrzusze, ale nie udaje się. W końcu Panczo staje pomiędzy nami i
blokuje, sugerując, że walka się skończyła. Ale ja mam dalej niedosyt i
ciśnienie. Próbuję się jakoś przecisnąć do kolesia, ale blok jest skuteczny. W
końcu Panczo to kawał chopa. Po kilku szarpnięciach emocje opadają. Kolo
wyciera twarz i wkłada do nosa kawałki chusteczek higienicznych, bo mu jeszcze
krew leci. Puszki po piwie się zgniotły w czasie bójki, a piwo zalało pół
garażu.
—
Te, idzcie stond! Zaprosić wos kajś, to zrobicie bydło! — wygania nas wyraźnie
wkurwiony Panczo.
—
Som kurwa zaczyno i prosi się o wpierdol. Fajnie mosz zjebanych kolegów. —
wtrąca Frugol, pokazując palcem na prowodyra bójki — Puć idymy stond, bo
śmierdzi sam jak chuj.
Otwieram
bramę, wychodzimy. Jeszcze przez chwilę patrzę w kierunku Pancza i chcę mu
powiedzieć, że chujowo wyszło, ale nie mówię. Wkurzył mnie ten koleś. Należało
mu się. Jakby miał więcej szacunku do nas, to nic by się nie stało. Widocznie
trzeba go było tego szacunku nauczyć.
—
Frugol, tak w ogóle sorry za ta cało sytuacja.
—
Niy peniaj ziom. Tysz mie wkuriwoł ten koleś. Czekołch ino kej ciebie wkurwi. A
tak z drugij strony, to jo sie niy byda marasił wonglym. Wola łazić i zaczepiać
ludzi.
Zaczyna
się ściemniać. W autobusach i tramwajach zapalili już światło. Na ulicach
jednak jeszcze nie świecą się latarnie. Miasto zaczyna być oświetlone
promieniami świetlnymi pochodzącymi tylko i wyłącznie z wystaw sklepowych, z
okien mieszkalnych, ze świateł autobusów i tramwajów. Robi się fajny klimat.
Taki pół mrok. Wychodzimy z garaży i idziemy w kierunku przystanku. Nie wiem
czy jedziemy busem czy bahną? Wszystko jedno. Wolałbym busem, bo bahną będziemy
jechać długo i na dodatek przez Sikorak. Widzę, że Frugol wybiera busa, więc przechodzimy
przez ulicę. Niedaleko jest przystanek autobusowy. Bieda jak cholera. W
kieszeni jakaś miedź brzęczy, fajek nie ma i smak się pojawił. Tego stanu
najbardziej nie lubię. Niedopicie! Chętnie bym się teraz najebał, tak do bólu
maksymalnego, do jęku, do wrzasku, do mroku. Ale nic z tego, muszę trwać w tym
stanie pośrednim, miedzy banią, a trzeźwością. Kurwa! Na dodatek wkurzył mnie
ten koleś od Panczaka. Normalnie cały humor mi spierdolił. Człowiek chce był
miły, nie wywyższa się, bo nie jest u siebie, a tu taki chuj podskakuje.
Zrozumiałe z drugiej strony. Koleś jest u siebie, czuje się pewnie, a na
dodatek trzech ich było, mieli przewagę. Ale nie przyszliśmy się napierdalać,
tylko pogadać przy piwie. Kurde, niech ten bus już przyjeżdża, bo wkręcają mi
się natrętne myśli.
—
Sprawdzołś busa? — pytam Frugola.
—
Ja, za trzy minuty momy.
Muszę
sobie zapalić szluga. Rozglądam się po ludziach czekających, ale jakoś nikt nie
pali. Chwila. Idzie jakiś facet z fajką. Podbiegam i pytam czy ma fajkę
odstąpić. Facet się odwraca i mówi, że nie ma. Co za chuj. Skąpiec jebany. Ma,
a się nie podzieli. Pieprzony siwy skurwiel. Dziwnie, kogoś mi przypomina. A nie,
zdawało mi się chyba. Cholera, Frugol macha mi ręką, że autobus już jedzie.
Biegnę. 632. Przegubowy. Pakujemy się. Na dworzec do Bytomia nas zawiezie i tam
się wymyśli co dalej. To tylko kilka przystanków.
Prześlij komentarz